7.9.21

Ostatni seans

 Dawniej

Miałam dziewiętnaście lat.

Wchodząc na salę wykładową, nadal nie byłam pewna, czy to właśnie to, czego chcę. Czułam drżenie rąk i łzy napływające do oczu. Przerażały mnie rzędy ławek układające się jak w amfiteatrze, przerażała mnie samotnie stojąca katedra, przerażały mnie setki znudzonych ludzi, patrzących tępo gdzieś w przestrzeń. Ale najbardziej przerażało mnie to, czy sobie z tym poradzę. Czy jestem w stanie być wśród ludzi.

Machinalnie zwróciłam się ku ostatnim ławkom. Brak ludzi za tobą oznacza brak oczu wpatrzonych w twoje plecy i śledzące każdy twój roztrzęsiony ruch. Jednak zanim udało mi się wejść na schodki prowadzące do tylnych rzędów, zaczepił mnie ktoś siedzący w pierwszej ławce.

– Chyba coś upuściłaś? – zauważył chłopak w za dużym swetrze i z okrągłymi okularami na nosie.

Odwróciłam się, ale nic nie zauważyłam na podłodze za sobą. Widząc moją zagubioną minę, chłopak wskazał na drewniany ołówek wciśnięty między deski podłogowe.

– To nie moje – odpowiedziałam od razu, łamiąc daną sobie obietnicę, że nie będę się dzisiaj odzywać.

– Jasne, ale to był dobry pretekst, żeby cię zaczepić. Usiądziesz ze mną?

Zawahałam się. Nie miałam odwagi mu odmówić, ale też nie do końca miałam ochotę odrzucać pierwszą przyjazną duszę. Przecież mówią, że w stadzie raźniej. Ostatecznie usiadłam obok chłopaka, a on się uśmiechnął i przedstawił:

– Adam.

– Wanda.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Do końca zajęć już się nie odezwałam, ale wcale nie czułam, że popełniam jakikolwiek nietakt.

 

Później

Nie umiałam mu powiedzieć.

Od tego pierwszego razu, kiedy obok niego usiadłam, za każdym razem, kiedy rozmawialiśmy, rósł we mnie ten okropny niepokój, że będę musiała mu w końcu powiedzieć. A ponieważ rozmawialiśmy bardzo często, lęk powoli zaczynał mnie paraliżować.

– Hej, Wanda! – wolał do mnie już od progu i choć nigdy nie nalegał, zawsze siadałam obok niego. Nigdy nie musiałam odpowiadać na jego powitania, ale czasem to robiłam.

– Cześć – niemal szeptałam, ale chyba mnie słyszał, bo nieznacznie unosiły mu się kąciki ust.

Zanim zaczynały się zajęcia, opowiadał mi o tym, jak minął mu poprzedni dzień, co z zadanej lektury przypadło mu do gustu i jaki niedobry był obiad w bursie. Śmiałam się z jego zdegustowanej miny i zapominałam przez chwilę, że przecież się boję. Ja sama nic mu nie opowiadałam. Nie wiedział, gdzie chodziłam na spacery, co myślałam o zadanej lekturze i czy smakował mi obiad.

Mimo to, na swój sposób z nim rozmawiałam. Mówiłam o tym, że uwielbiam dotyk płatków maku i zapach palonej świecy, dźwięk pisania kredą i uderzenia ciastem o stolnicę. Mówiłam, o czym myślę, patrząc na kołyszące się gałęzie drzew i jakie wiersze przychodzą mi na myśl, kiedy wyobrażam sobie szum fal i majestat gór i wszystkie miejsca, których nigdy nie widziałam.

Adam widział je wszystkie i odpowiadał, czy zgadza się z moim wyborem poezji. Czasem nie kojarzył żadnego odpowiedniego jego zdaniem wiersza, więc zamiast tego proponował piosenkę, której nie znałam. Zapisywał mi je na karteczkach i podawał w ciągu trwania wykładu, kiedy tylko przychodziły mu do głowy. Chciał, żebym zwróciła uwagę, gdy będą lecieć w radiu. W ciągu tygodnia potrafiłam w ten sposób uzbierać całą torbę karteczek z wiadomościami w stylu „góry o poranku”, „morze o północy”, „las tuż po zmierzchu”, a obok tytuł piosenki albo fragment refrenu, który absolutnie nic mi nie mówił.

Nie miałam w domu radia, więc w soboty chodziłam do różnych restauracji tylko po to, żeby czekać na jakąś z jego piosenek i w poniedziałek móc powiedzieć, co o niej sądzę. Rzadko udawało mi się ich posłuchać, ale i tak uparcie chodziłam od lokalu do lokalu, siadałam, oglądałam menu najdłużej jak tylko mogłam, aż w końcu wychodziłam, niczego nie zamawiając. Czasem z uśmiechem na ustach, bo udało mi się rozpoznać jakiś refren. Nie mogłam się wtedy doczekać, kiedy opowiem mu o swoich wrażeniach.

Nie chciałam, żeby mnie poznawał i jednocześnie mimowolnie poddałam się ekscytacji bycia odkrywaną.

 

Teraz

Mam siedemdziesiąt trzy lata.

Nie wchodziłam do gabinetu już od wielu lat, ale robię to dzisiaj. Podłoga trzeszczy pod moimi powolnymi krokami, a drzwi skrzypią, kiedy zamykają się za mną. Jest mi ciężko. Łzy palą mnie pod powiekami i drżącą dłoń przykładam sobie do czoła.

Wszystko wygląda tak, jakbyś wcale nigdy stąd nie odszedł.

Nienaruszona warstwa kurzu wydaje mi się niewidoczna. Słońce przemyka przez ciężkie kotary tak samo jak wtedy, gdy przynosiłam ci listy z dołu i przyglądałam ci się, jak ze zmarszczonymi brwiami je przeglądasz. Byłeś taki poważny w tych chwilach, zupełnie inny niż ten Adam, który mnie odkrywał, a jednak kochałam cię takiego tak samo mocno.

Delikatnie dotykam grzbietów płyt winylowych i kaset magnetofonowych. Serce ściska mi się z żalu i myślę o tym, jak bardzo chciałabym ich posłuchać, jak bardzo chciałabym teraz – dopiero teraz – wypełnić ten dom twoją ukochaną muzyką.

Nie pomyślałam o tym, aby kupić jakiś odtwarzacz na tę okazję.

Siadam w twoim fotelu i przez chwilę krztuszę się fruwającym kurzem. Gdy opada, mam wielką nadzieję, że wyczuję twój zapach jeszcze schowany głęboko w tapicerce, ale nadal wdycham tylko kurz. Zastanawiam się, czy jeszcze pamiętam, jak pachniesz, ale chyba tak. Myślę, że tak.

Odpalam samotną świecę stojącą na biurku i wypaloną już do połowy. Biorę głęboki wdech i próbuję opanować łzy.

Nie ma już sensu płakać.

 

Dawniej

Miałam dwadzieścia lat.

Siedzieliśmy na ławce w parku, w cieniu wielkiej wierzby płaczącej. Tego lata było bardzo ciepło i czułam, że rajstopy lepią mi się pod kolanami. Oczywiście, nie mogliśmy w żaden sposób okazywać sobie uczuć, ale siedział bardzo blisko mnie.

Myślałam tylko o tym, że nigdy nie byliśmy oficjalnie razem z mojego powodu i  że pewnie był na mnie zły. Zastanawiałam się, czy się niecierpliwi, a może w ogóle mu na tym nie zależy? Tak strasznie się bałam, że nie zależy mu na mnie tak samo, jak mnie na nim, ale nie mogłam tego sprawdzić, bo nie mogłam mu powiedzieć, co czułam. Właśnie w tamtej chwili myślałam tylko o tym, że pewnie nigdy nie powiem mu, co tak naprawdę czuję, kiedy to on pierwszy się odezwał.

– Wando? – zaczął, nie spiesząc się. Bawił się swoimi już trochę przydługimi włosami i sprawiał wrażenie najbardziej odprężonej osoby na świecie. Nie mogłam tego samego powiedzieć o sobie. Nie odpowiedziałam, ale popatrzyłam na niego, więc kontynuował. – Zachwycasz mnie. Nie wiem zbyt wiele o tobie, ale wszystko, czym się ze mną dzielisz, zachwyca mnie. Gdybyś tylko zechciała, chętnie spędzałbym z tobą więcej czasu.

Było coś niewinnego w tym, w jaki sposób to powiedział, jakich użył słów, jak nadal zachował dobre maniery. Ta propozycja nie wydawała się w żaden sposób szczególnie zobowiązująca, daleko jej było do oświadczyn czy oferty poznania moich rodziców, a jednak ciążyła mi na ramionach jakby spadł na nie wielki kamień. Rozumiałam jej niewypowiedzianą wagę i zdawałam sobie sprawę, że to jest ten moment, kiedy należy bardzo ostrożnie podjąć bardzo trudną decyzję. Powinnam była się nad tym dokładnie zastanowić, poczekać i pogodzić się z nieuniknionym. Ale ja, zupełnie do siebie niepodobnie, zrobiłam najgłupszą rzecz w swoim życiu i w odpowiedzi uścisnęłam jego dłoń.

A Adam wiedział, co to znaczy i odwzajemnił uścisk.

 

Później

Robiło się już ciemno, ale wiedziałam, że Adam też nie chce się jeszcze rozstawać. Pamiętam dokładnie, że spojrzałam w niebo i udało mi się uchwycić ten moment zmierzchu, kiedy jeszcze nie świecił księżyc, ale już zniknęło słońce i cały nieboskłon spowity był czerwoną łuną, słonecznym blaskiem. Przez chwilę chłonęłam ten widok, zanim Adam zwrócił na siebie moją uwagę.

– Nie chcę musieć się żegnać – powiedział zupełnie zwyczajnym tonem, jakby po prostu wokalizował moje własne myśli. Czasami miałam wrażenie, że ma do tego niezwykły dar.

– Ja też nie – odpowiedziałam, choć miałam wrażenie, że wcale nie muszę. Adam uśmiechnął się w odpowiedzi i pociągnął mnie za dłoń.

Wkrótce zaczął biec, ciągnąc mnie za sobą. Chociaż czułam, że powinnam się zezłościć, zatrzymać go albo wyrwać swoją dłoń, niczego takiego nie czułam. Śmiałam się na głos, biegnąc za nim najszybciej jak mogłam, pilnując, żeby spódnica za bardzo mi się nie uniosła. Wokół nas coraz szybciej zapadała noc i jeszcze nigdy wcześniej w całych naszych życiach nie czuliśmy się tak nieprzyzwoicie. To jest, zanim Adam nie wprowadził mnie do swojego mieszkania, posadził na kanapie i nie przycisnął swoich warg do moich.

W pierwszej chwili nie wiedziałam co zrobić, czułam się, jakby w moim żołądku wybuchł fajerwerk i rozlał się po całym moim ciele kaskadą emocji. To była najbardziej ekscytująca, a jednocześnie najbardziej przerażająca chwila mojego życia.

Niezrażony moim osłupieniem, Adam ujął moją twarz w dłonie i cały mój lęk roztopił się pod wpływem jego dotyku. Z początku nieśmiało, ale zaczęłam oddawać pocałunek. Im odważniejsza się robiłam, tym szersze stawały się nasze uśmiechy i tym częściej musieliśmy przerywać, aby wybuchnąć śmiechem. Z powodów których nie rozumiałam, nasze chichoty zupełnie nie psuły atmosfery, wręcz przeciwnie.

Musiałam wrócić do swojego mieszkania, zanim ojciec Adama wrócił nad ranem z pracy, ale zanim do tego doszło, przeżyłam najlepsze chwile swojego życia.

Zanim musieliśmy rozstać się tamtej nocy, jego dłonie i usta poznawały mnie, jak jeszcze nikt nigdy, być może łącznie ze mną samą. Kreśliły mapy mojego ciała i pozwoliły, po raz pierwszy w całym moim życiu, zapomnieć.

Kiedy obudziłam się rano we własnym łóżku, zdziwiłam się, widząc swoją białą krochmaloną pościel, bo podświadomie spodziewałam się, że obudzę się otulona pierzyną Adama, w zgniłozielone paski.

 

Teraz

Nie mieliśmy dobrego małżeństwa. Chciałabym wierzyć, że w ostatecznym rozrachunku byliśmy ze sobą szczęśliwi, ale być może było między nami po prostu zbyt dużo urazy, zbyt dużo kłamstw i sekretów.

Nie wątpię za to, że się kochaliśmy. Naprawdę się kochaliśmy, czasem wręcz do szaleństwa. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak łatwo było nam się nawzajem zranić. Chcieliśmy być dla siebie idealni i chcieliśmy, żeby nasza miłości była jak z bajki, a przecież nic w życiu takie nie jest. Kiedy patrzę na nasze ślubne zdjęcie, nadal stojące na twoim biurku, mam wrażenie, że rozpadam się z rozpaczy. To miał być tak szczęśliwy dzień, ale nic nigdy nie szło zgodnie z planem.

Zastanawiam się, kiedy tak naprawdę byliśmy szczęśliwi i czy uważasz, że było warto –zostawić wszystko, stracić rodzinę, całe swoje życie… dla mnie. Zastanawiam się, czy żałowałeś. Czy w tych chwilach, kiedy wszystko mi przeszkadzało, myślałeś sobie, że lepiej byłoby ci beze mnie.

Myślę, że na pewno byłoby ci lepiej. Byłbyś bardziej radosny, może miałbyś rodzinę, gdybyś tylko nigdy mnie nie poznał albo gdybym postąpiła słusznie i wtedy, na tej ławce w parku, nie złapała cię za rękę. Wydaje mi się, że to okropne, że ty dla mnie byłeś największym szczęściem, a ja dla ciebie największym przekleństwem.

Teraz jestem trochę mądrzejsza, tak mi się wydaje. Chciałabym móc porozmawiać ze swoją młodszą wersją, potrząsnąć ją, powstrzymać, kiedy z krzykiem wyrzucała twoje płyty i magnetofony, poprosić ją, aby urodziła dziecko. Myślę, że oddałbyś wszystkie płyty świata, żebyśmy mieli dzieci. Nie wiem, czy byłam w stanie kiedykolwiek ci je dać – może tylko bardziej by nas podzieliły i unieszczęśliwiły – ale teraz najbardziej na świecie chciałabym wiedzieć, że byłeś szczęśliwy. Desperackim kosztem własnego zdrowia, szczęścia, życia.

 

Dawniej

To był błąd. Wiedziałam, że to był błąd każdego dnia, kiedy wracałam do pustego domu i chwilowe uniesienie mnie opuszczało, a wracał ten okropny kamień. Tego pierwszego dnia, już wtedy, a może dopiero wtedy, zdałam sobie sprawę, że podjęłam absolutnie złą decyzję na tak wielu płaszczyznach, że nie wiedziałam od czego zacząć. Chociaż tak po prawdzie było tylko jedno, od czego powinnam zacząć.

To coś zemściło się na mnie niemal rok później. Cały rok niewypowiedzianych słów, ulotnych chwil, nieziemskiej cierpliwości Adama i coraz bardziej zaciskającej się sieci kłamstw.

Miałam dwadzieścia jeden lat.

Wcześniej był w moim mieszkaniu tylko raz, dosłownie na moment, kiedy jednej zimy byłam ciężko chora i bałam się, czy to czasem nie suchoty i potrzebowałam trochę jedzenia. Adam wtedy stanął rycersko na wysokości zadania i przyniósł mi nawet więcej, niż potrzebowałam. W tamtej chwili, kiedy myślałam, że umrę z powodu gorączki, byłam bardzo wdzięczna za wszystko, co mieliśmy razem i za każdą spędzoną chwilę. Miałam chwilową i ulotną pewność, że to była najlepsza decyzja mojego życia.

W czasie jego drugiej wizyty, szybko zmieniłam zdanie.

Przyszedł nieoczekiwanie i nigdy się nie dowiedziałam, co go tak naprawdę sprowadziło. Nie miałam odwagi wracać do tego dnia.

Byłam wtedy z klientką. Kotary były zaciągnięte, trzymałyśmy się za ręce i seans już się rozpoczął, ale jeszcze nie zostałam nawiedzona. Właśnie wtedy otworzyły się drzwi do mieszkania i z powodu podmuchu zatańczyły płomienie świec.

Nie bardzo pamiętam, co dokładnie się wydarzyło. Pamiętam krzyk, dużo krzyku. Na początku w ogóle nie rozumiał, czego był świadkiem.

– Oszukujesz ludzi! Jesteś pieprzoną wróżką! – krzyczał, a mi łzy lały się po twarzy. Nie umiałam mu wytłumaczyć, że wcale niczego nie udawałam, że nie zarabiałam na cudzych tragediach, że naprawdę byłam w stanie tym ludziom pomóc. Naprawdę umiałam nawiązać kontakt ze zmarłymi.

Nie rozumiał. A ja nie byłam w stanie powiedzieć nic innego niż „przepraszam”.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – powtarzałam w kółko i zanosiłam się szlochem.

– Boże, ja naprawdę nic o tobie nie wiem! – krzyczał i widziałam łzy zbierające się w kącikach jego oczu. – Nie znam cię! Kim ty, do cholery, jesteś?!

– Jestem Wanda – odpowiedziałam głupio, gdzieś między szlochami. – Znasz mnie. Znasz! Naprawdę, naprawdę! Bardziej niż ktokolwiek!

– Chyba jednak nie chcę cię znać.

Zacisnął zęby i zauważyłam, że chce sięgnąć po klamkę. Nie mogłam pozwolić, żeby wyszedł. Choć może tak byłoby by lepiej dla nas obojga, czułam, że muszę go zatrzymać. Tak strasznie nie chciałam go stracić, że zrobiłam coś, czego żałowałam przez resztę życia.

Złapałam go za rękę i powiedziałam błagalnym tonem:

– Możesz spotkać się z matką. Jestem w stanie to zrobić, połączyć się z nią. Zobaczysz ją i będziecie mogli porozmawiać.

Nie otworzył drzwi. Choć czułam się jak najgorsza osoba na świecie, dałam mu to, czego tak bardzo chciał. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach.

 

Później

To miał być nasz ostatni seans, a mimo to za każdym razem, kiedy to mówiliśmy, Adam wracał, zalany łzami, i prosił o jeszcze godzinę, o jeszcze jedną rozmowę i jeszcze jedno spotkanie.

– Ostatni raz, to będzie ostatni raz – zarzekał się, a ja wiedziałam, że to kłamstwo, ale nie umiałam mu odmówić. Bałam się, że jeśli odetnę go od ducha matki, to mnie zostawi. Wiedziałam, że to irracjonalne, że to głupie, że jeśli tak, to lepiej, żeby mnie zostawił… a i tak nie umiałam mu odmówić.

Dlatego regularnie, najpierw co kilka tygodni, a później co najmniej raz w tygodniu, zapalałam świecie, siadaliśmy na ziemi i użyczałam własne ciało jego matce.

Nie lubiłam tego. Nie czułam się dobrze po tych seansach, były inne niż wszystkie. Zauważyłam, że jest znacząca różnica między seansem z obcą osobą i obcym duchem, a seansem z Adamem. Kosztowały mnie stanowczo za dużo energii – psychicznej i fizycznej. Byłam wykończona, ale nigdy nie odmawiałam.

Dla Adama to było jak narkotyk. Chciał coraz dłuższych i coraz częstszych seansów, aż wydawało mi się, że przestaje mnie odwiedzać dla mnie, a bardziej zależy mu na zobaczeniu się z matką. Kiedy o to zapytałam, odpowiedział tylko:

– Daj spokój, wymyślasz głupoty.

Nie wróciliśmy do tematu. Wizyty bywały coraz częstsze, niemal codzienne, ale jednocześnie coraz krótsze, bo brakowało mi sił, aby utrzymać ducha. Pamiętam nasz ostatni seans, jakby był wczoraj.

Miałam dwadzieścia cztery lata.

Od początku czułam, że nie dam rady. Najzwyczajniej w świecie nie miałam na to siły. Adam wyssał ze mnie tyle energii, że nie miałam siły ani czasu na spotkania z klientami, a oszczędności już dawno mocno się skurczyły. Nie odżywiałam się prawidłowo, nie mogłam zasnąć, a do tego wykańczały mnie seanse z Adamem, które teraz były już prawie codzienne.

Świece zapalałam trzęsącą się ręką. To był mój trzeci zestaw świec w ciągu ostatnich kilku tygodni i wtedy wydawałam na nie więcej niż na jedzenie. Mimo tego, zanim Adam do mnie przyszedł, byłam gotowa.

– O, od razu zaczynamy! Świetnie! – zawołał od progu, jeszcze nie zdjąwszy płaszcza. Uśmiechnęłam się do niego słabo, ale chyba nie zauważył.

Kiedy złapał mnie za ręce i zaczęłam nawoływanie do jego matki, poczułam zawroty głowy.

Opowiadał jej o swoim dniu, żartował z nią i przekomarzał się, jakby naprawdę tam była. Może faktycznie była, może to mnie już tam tak naprawdę nie było. Czułam się taka wiotka, taka ulotna, niemal niematerialna.

Pamiętam, że myślałam o tym, że odejdę razem z nią. Że nie będę w stanie się rozdzielić, nie będę mieć na to siły. Na szczęście nie doszło do tego.

Zemdlałam.

Gdzieś w pół zdania, a może nawet w pół słowa, straciłam przytomność i seans automatycznie został przerwany. Nie wiem, jaka była reakcja Adama, ale został ze mną i zaopiekował się mną, a potem przysięgliśmy sobie, po raz ostatni, że to był ostatni seans. I faktycznie, od tamtej pory nie przyjęłam żadnego klienta.

 

Teraz

Nie zawsze było między nami źle. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że głównie było dobrze. Może nie mieliśmy udanego małżeństwa, może nie byliśmy tak naprawdę szczęśliwi, ale byliśmy radośni. Wydaje mi się, że każde z nas musiało dla tego związku poświęcić zbyt dużo, żeby był naprawdę udany. Zastanawiam się, czy mogę powiedzieć, że tego żałowałam.

Nie tęskniłam za kontaktem z drugim światem, ale odcięcie się od niego wywoływało we mnie tę nerwowość, ten niepokój, przez który tak często się kłóciliśmy, przez który przeszkadzała mi twoja muzyka, przez który nie mogłam w nocy spać.

Nie wiem, czyja to wina, że tak wyszło. Może po prostu nie byliśmy dla siebie stworzeni. A mimo to tak strasznie cię kocham. Nadal, cały czas.

Wspominam teraz ten ostatni seans i uśmiecham się pod nosem. Kolejne z moich wielu, małych i dużych, kłamstw, ale wiem, że nie będziesz zły.

Świece już się palą i tym razem faktycznie po raz ostatni siadam na ziemi. Nie jestem pewna, czy pamiętam, jak to się robi, więc najpierw po cichu, a potem coraz pewniej zaczynam nawoływanie.

Nie ma tu żadnej innej osoby, więc nie nawiedzasz mojego ciała, a stajesz przede mną. Zgarbiony, rudy jak zawsze, posiekany zmarszczkami i przepięknie uśmiechnięty. Kocham ten uśmiech. Nic nie mówisz i jestem za to wdzięczna. Będziemy mieć dużo czasu na rozmowy.

Wyciągasz do mnie rękę i chwytam ją pewnie. Wstaję z podłogi, a potem razem, ramię w ramię, jakby nigdy nic, odchodzimy w ciemność.

3 komentarze :

  1. Przeczytane z błyszczącym okiem, uśmiechem, w progu bez zdejmowania płaszcza. Faktycznie wyszło super! Zupełnie nie spodziewałam się paranormalnego plot twistu. Czy Wanda pożyczyła sobie imię od Wandy z Marvela czy to tylko moje skojarzenie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Awww, dziękuję! Cieszę się, że ci się podoba!
      Wanda nazywa się Wanda, bo ja mam zbiór jakichś ośmiu imion, których używam w kółko XD Ale za to pożyczyłam tytuł od Agaty Christie!

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka