12.8.16

Zawsze z tobą [GH]

Mimo że minęło już kilka minut, trzaśnięcie drzwiami wciąż brzęczało w uszach Victoire. Wisiało nad nią jak okropna gilotyna. Siedziała oniemiała na kanapie, zupełnie nie dowierzając w to, co się właśnie stało. Czy to oznacza koniec? Taki definitywny, definitywny koniec? Nie, chyba nie. Przecież zabrałby jakieś rzeczy.
– O gorgony – wyszeptała do siebie, zdając sobie sprawę, że to bardzo prawdopodobne, że Teddy jednak wróci po rzeczy.
Pokłócili się. Okropnie, strasznie się pokłócili. Wrzaski rozbrzmiewały przez dobre kilka godzin. Kłótnię zakończyła Victoire, krzycząc Daj mi wreszcie spokój!, a Teddy, jak nigdy, posłuchał i wyszedł. Po prostu. Pokręcił głową, odwrócił się i wyszedł, nie omieszkawszy trzasnąć drzwiami, dając jednocześnie znać, że coś między nimi pękło. Victoire mogła mieć tylko nadzieję, że nie nieodwracalnie. Ciężko było powiedzieć. To była ich pierwsza kłótnia. O co właściwie poszło? Nie pamiętała, ale wiedziała, że jak już wreszcie się zaczęło, to wygrzebali wszystko, co kiedykolwiek mogło między nimi zgrzytnąć: od różnicy wieku (to tylko trzy lata! trzy lata!) po niebieskie wzory na porcelanie (beżowe kwiaty byłyby lepsze, według Victoire).
Strzelała, że Teddy jest teraz w zabałaganionej klitce Jamesa (notabene jej kuzyna) i pomstuje na cały świat, a jego włosy co chwilę zmieniają kolor od buzujących w nim emocji. A ona musi tu siedzieć sama jak palec, w pustym mieszkaniu o horrendalnie wysokim czynszu, czekając, aż może wreszcie raczy wrócić, bo na pewno nie pojedzie błagać go o przebaczenie. Co to to nie. A w sumie, to dlaczego niby miałaby tu siedzieć? Przecież też ma gdzie pojechać. Wstała, poprawiła swoją szarą marynarkę, przejrzała się w lustrze w korytarzu (nawet z kilkoma luźnymi kosmykami wyglądała zniewalająco, ale wolała upchnąć je z powrotem w koku) i założyła szalik. Miała ochotę się wygadać. Musiała się wygadać. Wściekłość i ból ją zalewały.
Na zewnątrz było już dość ciepło, jak na luty, dlatego nie marzła, stojąc pod drzwiami samochodu w samym szaliku. Ściskała w dłoni kluczyki i gorączkowo zastanawiała się, czy powinna jechać samochodem. Była świetnym kierowcą, ale nie znosiła jeździć. Pomyślała o swojej kuzynce Rose, która cierpiała na podobną przypadłość – była doskonałym graczem quiditcha, ale nie lubiła grać. Kiedy Rose kłóciła się (po raz kolejny) na ten temat z ojcem, Victoire akurat kłóciła się ze swoim na temat prawa jazdy. Wiedząc, że córka będzie chciała zamieszkać w Londynie, twierdził, że przyda jej się mugolskie prawo jazdy. A ta twierdziła, że wystarczą jej autobusy. Rose, mimo że wtedy ich różnica wieku wydawała się znacząca, bardzo ją wspierała i broniła. Victoire uśmiechnęła się na to wspomnienie. To był zdecydowanie godny zapamiętania zjazd rodzinny.
Westchnęła i szarpnęła klamkę srebrnego samochodu. Wolała spędzić trasę w samotności zamiast pocić się w tłumie ludzi w komunikacji miejskiej. Teleportacja w ogóle nie wchodziła w grę. Była zbyt roztrzęsiona. Napotkała swoje spojrzenie w lusterku. Błękitne oczy wyglądały na jednocześnie smutne i wściekłe. Odgarnęła blond włosy z twarzy. Odetchnęła.
– Panuj nad sobą – skarciła się.
Wyjechała z parkingu i włączyła radio. Elvis śpiewał, że ktoś jest diabłem w przebraniu. Prychnęła pod nosem. Okazuje się, że Ted Remus Lupin idealnie pasuje do tego opisu. Chodzi, mówi i wygląda (zazwyczaj) jak aniołek, ale tak naprawdę kłócić się przez kilka godzin nie było dla niego problemem. I jeszcze to całe przebranie. Dobra ironia, panie Presley. No ale tak, to miało sens. Po zamieszkaniu razem z Teddy’ego wyszły wszystkie jego obrzydliwe wady. Bałagan w łazience? Zawsze. Niezmywanie naczyń? Norma. Przydeptywanie zasłon? Oczywiście! Strącanie przedmiotów, potykanie się w korytarzyku, tłuczenie talerzy, odciskanie brudnych rąk na białych ścianach… zacisnęła ręce na kierownicy. Wrzała w środku. Usłyszała, jak ktoś za nią zatrąbił.
– Niech to sklątka – mruknęła. Przejechała na czerwonym świetle. Ona!
Zaparkowała przy sklepie muzycznym obok Dziurawego kotła. Wyszła ze srebrnej i drogiej kabiny śmierci z wyraźną ulgą. Ostatnie kilometry przejechała jak wariatka, była szczerze zaskoczona, że nie spowodowała wypadku.
Zaatakował ją jakiś chochlik z czerwonymi balonami w ręku.
Nie, chwila. To po prostu niska dziewczyna z burzą złocistych loków na głowie. Victoire zmyliła jej wyraźnie elfia twarz.
– Samotna dusza w taki dzień? W naszym barze miło spędzisz czas, zapominając o problemach miłosnych! – zawołał elfik nienaturalnie rozradowanym głosem. Wyciągnął ulotkę w stronę Victoire, która zgromiła nieznajomą wzrokiem. – Merlinie, przepraszam… ja…
Merlinie? – powtórzyła Victoire, rozbawiona wpadką dziewczyny.
– To jest… ja… miałam na myśli… – elf poczerwieniał i wyraźnie plątał się w zeznaniach.
– Sorki, wolę Dziurawy kocioł. – Victoire puściła oko do zszokowanej dziewczyny i poklepała ją po ramieniu, jednocześnie biorąc jednak ulotkę. Przyjrzała się. Była czerwona i zmasakrowana serduszkami.
– Tandeta – mruknęła i schowała ulotkę do tylnej kieszeni obcisłych, białych spodni. Weszła do pogrążonego w półmroku pubu jako pewna siebie esencja elegancji i kobiecości. Chwilowo zapomniała o Teddym. Barman czyszczący szklanki uśmiechnął się na jej widok, a ona puściła mu oko. Nie przyszła jednak na drinka. Jeszcze nie musiała topić smutków w alkoholu… Znów wróciła ta dziwna mieszanka smutku i złości. Zacisnąwszy usta w cienką linię, weszła na ulicę Pokątną, która… pływała w czerwieni. Witryny straszyły serduszkami, czerwone balony latały same z siebie, nagabując przechodniów i namawiając do skorzystania z jakiejś promocji. Z markizy jakiegoś pubu spływały płatki róż. Ale najbardziej przyciągały wzrok Magiczne dowcipy Weasleyów, których jedna połowa strzelała (dosłownie) różowymi sercami w przechodniów i łapiąc ich w pary, reklamowała nową kolekcję eliksirów miłosnych (także w formie gustownych bombonierek i bukietów kwiatów!), a druga połowa, skryta pod ciemnymi barwami, zachęcała do przetestowania nowych sposobów na poprawienie sobie humoru (czyimś nieszczęściem). Wielki, granatowy plakat głosił:
Zakochani przyprawiają cię o mdłości?
Nie możesz znieść wszechobecnej miłości?
Tylko u nas – jak przetrwać Dzień Zakochanych i jeszcze mieć frajdę!
Wypróbuj nową kolekcję Bombonierek AntyWalenty dla zgorzkniałych!
Victoire zaklęła w myślach. Jak mogła zapomnieć o walentynkach? Jak mogła ich nie zauważyć po drodze? Nie żeby jakoś specjalnie świętowali ten dzień, ale… to do niej niepodobne. Takie roztargnienie. No i ich pierwsza kłótnia, która wybuchła w pierwsze Święto Zakochanych odkąd razem zamieszkali. Cudownie.
Targana dziwnymi uczuciami weszła do sklepu. W środku zastał ją tłum. Poszukujący miłości stłoczyli się po jednej stronie sklepu, a ludzie wyglądający na raczej przygnębionych – po drugiej. Tu i tam dostrzegła podejrzane persony o ślizgońskim uśmiechu na twarzach. Coś śmignęło jej nad głową.
– PRZEPRASZAM! – krzyknął z głębi sklepu znajomy głos. Nad tłumem pojawiła się ruda czupryna George’a. – O! VICTOIRE, SŁOŃCE, WITAJ W MOICH SKROMNYCH PROGACH!
Posłała wujkowi ciepły uśmiech i zaczęła przedzierać się w jego kierunku. Nie było to łatwe, ale w końcu udało jej się dotrzeć do celu. George’a otaczał wianuszek młodych chłopców. Widocznie coś im prezentował.
– Co tam słychać u was? – zagadnął i mocno ją przytulił. Victoire wzruszyła ramionami w odpowiedzi, bo szczerze nie chciała poruszać tego tematu. Brwi George’a drgnęły. – Szukasz czegoś konkretnego?
Była mu wdzięczna za zmianę tematu.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Coś, co poprawiłoby mi humor. Macie?
– Chyba trafiłaś pod odpowiedni adres, moja droga!
I sprężystym krokiem zaprowadził ją po schodach na piętro, gdzie przestawał obowiązywać walentynkowy podział sklepu. Wykonał ręką gest zapraszający do zapoznania się z bogatym asortymentem. Zanim jednak zdążyła wykonać choćby krok, na dole coś donośnie zabrzęczało i zabrzmiało, jakby się potłukło. George głośno i siarczyście zaklął, przeprosił i zbiegł pędem po schodach.
Victoire została niemal sama. Wolno przechadzała się między półkami, ale nic nie przykuło jej wzroku. Tu i tam kręciło się kilka osób, przeglądając towar ze świecącymi oczami. Większość klienteli rezydowała jednak na dole. Victoire wzięła do ręki jakieś szare pudełko i patrzyła tępo w etykietę.
– Nie polecałbym tego takim miłym damom – powiedział jakiś pryszczaty wyrostek, opierając się o regał i lustrując Victoire spojrzeniem. Ta uniosła brwi.
– Mówisz?
– Mówię. To czysta przemoc, a ty wyglądasz na delikatny kwiatuszek, który wymaga ochrony raczej silnego mężczyzny niż kilku zaczarowanych patyczków.
Victoire popatrzyła na wyrostka z politowaniem. Gdyby nie fakt, że był środek roku szkolnego, wzięłaby go za nastolatka.
– A tym mężczyzną miałbyś być ty?
Wypiął dumnie pierś.
– Zawsze gotowy bronić dam w opałach, taki jest Samwise McAllen!
Victoire parsknęła. Przypuszczała, że nawet bez szpilek na nogach przewyższałaby go o dobre kilkanaście centymetrów.
– Przepraszam, ale naprawdę nie jestem dzisiaj sobą – przyznała, zakrywając usta ręką. Wciąż lekko chichotała. – Szczęście, że to niedziela, bo jakby mnie zobaczyli w pracy w takim stanie…
– TO ILE TY MASZ LAT?! – nieznajomy spojrzał na nią z wyraźnym obrzydzeniem.
– Dwadzieścia trzy, ale mój chłopak jest trzy lata starszy.
Samwise splunął gdzieś w bok, zgarbił się i odszedł bez słowa z rękami w kieszeniach. Victoire patrzyła za nim rozbawiona. Odłożyła na półkę pudełko Kieszonkowych maczug i zeszła po schodach. Zdecydowanie nie tego potrzebowała. Jej chłopak. Może już nie? Znów zawisły nad nią czarne chmury.
– Nic dla siebie nie znalazłaś?! – zawołał do niej George od półek z bombonierkami zgorzknienia.
– Niestety! – Rozłożyła ręce. – Ale dzięki! Wpadnę w przyszłym tygodniu!
George zamachał jej na pożegnanie, a Victoire wyszła ze sklepu odprowadzana zazdrosnymi spojrzeniami. Wsunęła do koka zbłąkany kosmyk. Chociaż nie chciała tego robić w Walentynki, wiedziała, że musi pójść tam, gdzie planowała w momencie opuszczenia domu – do sklepu Ollivanderów.
Jakiś wyjątkowo natrętny balon w kształcie serca uczepił się Victoire i stukał w jej plecy przez całą drogę. Jakaś knajpa uznała, że buchające bez ostrzeżenia różowo-czerwone konfetti przed drzwiami to dobry pomysł, ale Victoire musiała się z nimi nie zgodzić. Dostanie taką falą drobinek prosto w twarz zdecydowanie nie było przyjemne.
Nawet filary Banku Gringotta ktoś (zapewne nie gobliny) przystroił latającymi dookoła kupidynkami. Victoire nieco rozczulił ten widok i poczuła nagłą potrzebę pójścia do pracy. Pokręciła zrezygnowana głową. Tam była Glinda.
Tylko jeden sklep wydawał się całkowicie niewzruszony wszędobylską miłością. Niepozorny gmach stał dokładnie taki sam, jak przez ostatnie pół roku – trzeba przyznać, że jednoosobowa armia i ekipa remontowa o imieniu Amelia wykonała świetną robotę. Victoire weszła do sklepu jak do siebie i głęboko odetchnęła. Pogrążone w półmroku wnętrze było wyjątkowo przyjemne. Meble lśniły. Na regałach spoczywały spokojnie różdżki, czekając na swoich przyszłych właścicieli. Wszystko wydawało się mieć swoje miejsce, wszystko spoczywało idealnie w porządku (nie to, co u nich w łazience, tfu).
Amelia siedziała za kontuarem i czytała jakieś stare listy.
– Cześć, Victoire! – zawołała, podniósłszy głowę na dźwięk dzwonka przy drzwiach. – Co ty masz we włosach?
– Konfetti – westchnęła Victoire zrezygnowana i zaczęła wytrzepywać sobie kolorowe drobinki z głowy. – Właściciele tej knajpy naprzeciwko uznali je za świetny pomysł.
– A, ci. Nic dziwnego, zawsze coś odwalą. – Amelia pojawiła się przy jej boku ze szczotką i szufelką.
– O rany! – Victoire skrzywiła się. – Przepraszam! Daj, zmiotę to zaklęciem.
– Nie, nie, nic nie szkodzi, lubię pracować. – Amelia uśmiechnęła się. – A wiesz, zanim weszłaś, czytałam właśnie o innej Wiktorii. Zawsze masz dobre wejście, co nie?
– Tak mi mówią – przyznała Victoire. – Przepraszam, że tak tu wparowałam, przerwałam czytanie i jeszcze narobiłam syfu. Naprawdę, nie jestem dzisiaj sobą. Przejechałam na czerwonym świetle.
Amelia uniosła brwi i schyliła się, żeby zamieść konfetti na szufelkę.
– Wiesz, przejechanie na czerwonym świetle jeszcze mogę zrozumieć – ja na przykład czasem go zwyczajnie nie widzę. Ale ty za kółkiem… Coś musi być nie tak, prawda?
– Nawet nie wiesz jak… – Victoire westchnęła ze zrezygnowaniem. – Dlatego przyjechałam. Jest Dominique?
– Na górze – wsparłszy się na kiju od szczotki, odparła, zgodnie z oczekiwaniami, Amelia, wskazując brodą piętro. – Ale nie radzę. Mają z Louisem babskie popołudnie z okazji walentynek.
– Louis przyjechał?
Amelia pokręciła głową, ale Victoire nie dała jej czasu na wyjaśnienia, bo już pognała po schodach na pięterko. Były tam tylko trzy pomieszczenia – miniaturowa kuchnia mieszcząca lodówkę, zlew i palnik polowy, jeszcze mniejsza łazienka, z której korzystania Victoire nie potrafiła sobie wyobrazić, bo wątpiła, czy w ogóle zdołałaby do niej wejść, i sypialnia. Na szczęście całkiem normalnych rozmiarów dla jednej osoby – niestety, musiała pomieścić dwie. Łóżka praktycznie się stykały, upchnięty w kącie stolik służył jednocześnie za biurko i jadalnię, a z szafy wysypywały się ubrania. Gdzieś pod łózkami walał się sprzęt do quidditcha Dominique i jej nieśmiertelne glany. Victoire zastanawiała się, jak jeszcze bardziej pedantyczna od niej Amelia może tu wytrzymywać. Jedynym wytłumaczeniem mogły być częste wyjazdy Dominique. Victoire kilkukrotnie próbowała namówić dziewczyny na zlikwidowanie kominka, który zabierał połowę przestrzeni, ale nie było nawet mowy. Teraz Victoire poznała jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy – w płomieniach dostrzegła głowę młodszego brata. Dominique leżała w poprzek łóżek, z głową zwisającą do góry nogami, twarzą w twarz z Louisem. Zajadała fasolki wszystkich smaków i machała nogami odzianymi w dwie różne skarpetki (fioletową w kolorowe groszki i zieloną w złote serduszka). Rude włosy miała w nieładzie.
– No witam państwa! – przywitała się od progu Victoire, łapiąc się pod boki zupełnie jak babcia Molly.
Dominique zerwała się z łóżka i podbiegła uściskać starszą siostrę.
– Heeeej! – wykrzyczała jej do ucha. – Co ty masz we włosach?
Victoire zignorowała pytanie.
– Nie wiedziałem, że dołączasz do naszego klubu samotnych serc! – zawołała głowa Louisa z kominka. Jak zwykle towarzyszył mu cień francuskiego akcentu. – Teraz musimy zmienić nazwę!
– Hej, Louis! – przywitała się serdecznie Victoire, szczerząc zęby. – Kiedy wracasz?
– Jeszcze nie wiem, Francja mi chwilowo pasuje. Mają tu przystojnych facetów.
– Ech – westchnęła Dominique. – Trzeba było iść do Beauxbatons.
Louis się zaśmiał. Jako jedyny z trójki rodzeństwa wybrał francuską szkołę, ale też nie od razu. Po trzech latach nauki stwierdził, że Hogwart źle działa na jego aurę i ma ponure wibracje i, w towarzystwie zachwytu mamy, przeniósł się do Francji. Okazało się to świetnym pomysłem i nawet po skończeniu szkoły nie wrócił do Anglii. Twierdził, że jeszcze przyjdzie na to pora.
– Louis, ja cię nie chcę wyganiać… – zaczęła powoli Victoire.
– Ale potrzebujecie dosłownie babskiego popołudnia – domyślił się Louis. – Jasne. Wpadnę potem – zapowiedział Dominique, a ta puściła do niego oko. – Narka, dziewczyny!
– Paa! – odpowiedziały jednocześnie, a głowa Louisa zniknęła z cichym pyknięciem.
– Dawno się nie widziałyśmy – zaczęła Dominique, jeszcze raz przytulając siostrę. – Zgaduję, że musiało coś się stać, skoro przyszłaś do mnie. Chodzi o Teddy’ego?
Victoire wytrzeszczyła oczy.
– Nie patrz tak na mnie, to jedyne, do czego mogłabyś potrzebować ode mnie rady.
– No tak – przyznała Victoire. – Masz większe doświadczenie.
– Bo miałam więcej niż jednego chłopaka? Sorki, siostra, ale jednak wypadasz na tym polu lepiej. Nigdy…
– Pokłóciliśmy się – przyznała bez ogródek.
– No i? Najwyższa pora. To normalne.
– Wrzeszczeliśmy na siebie dobre cztery godziny, a potem wyszedł, trzaskając drzwiami. – Victoire tłumiła łzy.
– No to fajne walentynki – oznajmiła Dominique grobowym tonem i zaprowadziła siostrę do łóżka. Objęła ją ramieniem. – O co poszło?
– Nie wiem. – Victoire bardzo starała się nie rozpłakać. Szeptała, jakby to mogło w czymś pomóc. – O wszystko.
– Ale od czego się zaczęło? – dopytywała Dominique. Victoire przeszukiwała pamięć w milczeniu. – Kto zaczął?
– Chyba… – zawahała się. – Chyba ja.
– I co powiedziałaś?
– Ja… Glinda zapytała mnie wczoraj, czy Teddy już mi się oświadczył. Było mi tak strasznie głupio, bo wredna małpa pyta o to co kilka tygodni.
– I?
– I dzisiaj Teddy wrócił dopiero rano… Zapytałam go, czy traktuje mnie poważnie…
– A on?
– Że oczywiście.
Victoire zawahała się na chwilę i położyła głowę na ramieniu siostry.
– Zdenerwował mnie jego ton… Zaczęłam krzyczeć… Merlinie… Wszystko moja wina!
Rozpłakała się na dobre. Dominique zaczęła gładzić ją po głowie. Zacisnęła usta w cienką linię. Victoire była wdzięczna siostrze, ale zdała sobie sprawę, że pojechała pod zły adres. Chciała być przytulana, ale przez zupełnie inne ramiona.
***
Teddy o mało nie zachłysnął się w progu. James i… porządek? Niesamowite.
– E, James! – krzyknął od drzwi. – Co tu się stało?! Ciocia Molly wpadła z różdżką i…
– HEE-EJ, TEDDY! – przekrzyczał go Potter Junior Senior, wpadając do korytarzyka i dając mu jakieś znaki wytrzeszczonymi oczami, ale Teddy nic nie zrozumiał. – Było otwarte? Co tam słychać, stary, wbijaj!
W salonie (gdzie nie walały się żadne płyty) na podłodze siedziała jakaś czarnowłosa kobieta i bawiła się klockami z małą dziewczynką. Na widok gościa wstała.
– Emmo, to jest Ted Zawszewporę Lupin – przedstawił go James. – Właściwie rodzina. Teddy, to jest Emma, moja dziewczyna.
Uścisnęła wyciągniętą dłoń Teddy’ego i posłała mu bardzo miły uśmiech. Była naprawdę ładna i  wyglądała na wyjątkowo zrównoważoną, porównując do poprzednich dziewczyn Jamesa.
– A ta urocza dama – James podniósł dziewczynkę, która była naprawdę urocza: miała krótkie ciemne włosy i ogromne, błękitne oczy, a jej policzki zdobiły zdrowe rumieńce – to Jane.
– Czadowe włosy – przyznała dziewczynka, a Teddy przygładził swoją fioletową czuprynę.
– Dzięki. Umiem też tak. – I zmienił kolor włosów na turkusowy. Emma popatrzyła na niego bardzo dziwnym wzrokiem, a Jane otworzyła usta ze zdumienia.
– Odlot. Prawdziwe? – zapytała, wyraźnie zachwycona. Teddy pokiwał głową, a dziewczynka pomacała go po głowie, zapewne chcąc samej się przekonać.
– Jane, nie macaj pana – upomniała córkę Emma i odebrała ją z rąk Jamesa. Jane wyglądała na zawiedzioną.
– Stary, chyba wpadłem nie w porę… – zaczął ostrożnie Teddy, zdając sobie sprawę, że chyba zaliczył potężną wpadkę.
– Nie, nie – zaprzeczyła szybko Emma, stawiając córkę na ziemi. – I tak już się zbierałyśmy, mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia.
– Pomożesz nam sprzątać? – zapytała Teddy’ego Jane i nie czekając na odpowiedź, pociągnęła go za palec w stronę klocków.
Całą ferajną zaczęli rozmontowywać klockowe fort (wyraźnie dzieło Jamesa) i stajnie. Teddy wyjął z wnętrza budowli ludzika wyglądającego na poskręcanego z chusteczek.
– To twojego dzieło? – spytał Jane, a ta przytaknęła.
– Nazywa się Merlin.
– Dziwne imię – przyznał Teddy z wahaniem.
– Wcale nie! – zaperzyła się dziewczynka i odebrała Teddy’emu zabawkę z rąk. – James tak go nazwał!
Minutę później wszystkie klocki spoczywały już w wiklinowym koszu, a James, ku zdumieniu Teddy’ego, wsunął go obok swojej potężnej wieży (na wierzchu której, zamiast nowego albumu Wnykopieniek, leżała jakaś płyta z hitami dla dzieci). Wszyscy wstali.
– No to się zbieramy! – zakomenderowała Emma, a Jane natychmiast przylgnęła do Jamesa. Odwzajemnił uścisk i na chwilę tak zastygli. Wreszcie dziewczynka oderwała się pierwsza i przytuliła się do Teddy’ego. Zszokowany chłopak uklęknął i oddał przytulasa.
– A wiesz… – wyszeptała mu do ucha – ja też umiem sztuczkę.
– Tak? – zapytał z zainteresowaniem. – Może mi pokażesz?
Pokiwała ochoczo głową, odsunęła się i wyciągnęła Merlina z kieszeni. Położyła go na otwartej dłoni, a ten… sam wstał i zaczął wirować.
Wszyscy dorośli wytrzeszczyli oczy.
James wyglądał jakby miał zaraz zemdleć.
Emma niezdrowo pobladła.
– Czadowo – przyznał Teddy powoli, gdy zabawka spoczęła z powrotem w kieszeni. Jane wydawała się zadowolona z efektu, jaki osiągnęła.
– No – przyznała. – No to paa!
Pomachała chłopakom na pożegnanie i pociągnęła osłupiałą matkę w stronę drzwi. Chwilę później usłyszeli ich kroki na klatce schodowej.
– Niech cię sklątka, Tedzie Wpadka Lupin! – zawołał James, na wpół wściekły, na wpół wciąż zszokowany. – Co to miało być?!
– To było tak zwane wpaść jak Lockhart do Komnaty Tajemnic. – Teddy pokiwał powoli głową. – Ale stary! Czy ja coś przegapiłem?!
– O czym ty bredzisz? – James opadł na kanapę.
Dziecko, bracie, dziecko. Było tu takie i traktowałeś je… ojcowsko! – Teddy wydawał się nadal w szoku.
James uśmiechnął się pod nosem.
– A no. Nie jest moja, nie martw się.
– Ale chciałbyś…? – Teddy zawiesił sugestywnie głos.
– No dobra, Tedzie Przepytywaczu Lupinie, co cię sprowadza w skromne progi Pottera Juniora Seniora? – James zgrabnie zmienił temat. Teddy zasępił się.
– Pokłóciłem się z Victoire.
– O kurde.
– No.
– O kurde.
– Już to mówiłeś.
– No. – Przez chwilę panowała cisza. – Dawaj od początku, coś zaradzimy.
Teddy wziął głęboki wdech, jakby szykował się do długiej opowieści i zaczął mówić.
***
Victoire zastała Teddy’ego leżącego pod klatką schodową. Drzemał przykryty kurtką. Pamiętała, kiedy kupiła mu tę kurtkę… uśmiechnęła się do swoich wspomnień, ale zaraz przypomniała sobie, że miała być wściekła. Trąciła Teddy’ego butem.
– O Boże, Victoire! – wykrzyknął, poderwawszy się z wycieraczki. – Zapomniałem kluczy! Przepraszam! Co ty masz we włosach?
– Daruj sobie – odparła zimno i spróbowała go wyminąć.
– Nie, zaczekaj… – Złapał ją za rękę. Odetchnął głęboko. – Naprawdę przepraszam. Wyszedłem. Bałaganiłem. Znikałem. Zapominałem. Robiłem ci na złość i naprzeciw, ale kiedy wyszedłem dzisiaj, ja… ja myślałem, że być może nie będziesz mnie chciała z powrotem. Poszedłem do Jamesa…
– Co za niespodzianka – prychnęła Victoire. Teddy był jednak niewzruszony. Dalej trzymał jej rękę.
– Ale zdałem sobie sprawę, że mogłem pójść nawet i Merlin wie gdzie, ale moje miejsce jest przy tobie, tylko przy tobie. Tutaj, we Francji, na końcu świata. Chcę być zawsze przy tobie, Victoire.
Spojrzenie dziewczyny złagodniało.
– I nieważne, czego to będzie wymagało, będę tutaj. Albo tam. Gdziekolwiek ty będziesz. Ale nie jako moja dziewczyna.
Victoire wstrzymała oddech. Teddy przyklęknął.
– Victoire Delacour-Weasley. Czy uczynisz mi ten honor i wybaczysz ten nietakt i przyjmiesz ten plastikowy dziecięcy pierścionek, który jutro polecę do jubilera wymienić na najprawdziwszy, i zostaniesz moją żoną? Victoire Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour? Jak tylko zachcesz.
Victoire zaśmiała się i pocałowała wciąż klęczącego Teddy’ego.
– Lupin wystarczy – przyznała cicho i założyła plastikowy pierścionek. Pasował jak ulał na jej smukłe palce.
– Nie wziąłem portfela – przyznał Teddy, wciąż na kolanach. – Musiałem go pożyczyć od córki Jamesa.
– Co?!
– Długa historia – westchnął Teddy.
– Teddy, możesz już wstać – zaśmiała się Victoire. – Powiedziałam tak.
– Wow, serio?! Znaczy: TAK! – krzyknął, a echo poniosło jego radość aż do najwyższych apartamentów. – Jak chcesz, to zorganizuję to jeszcze raz, żeby było romantyczniej – zaproponował.
– Nie ma mowy! – zaprzeczyła natychmiastowo. – Było idealnie.
Otworzyła drzwi, a Teddy natychmiast poderwał ją do góry.
– Kocham cię – powiedział.
– Wiem – odpowiedziała, a on wniósł ją do mieszkania z szerokim uśmiechem na ustach.
_____________________________
Kto pamięta, jak pół roku temu zapowiadałam, że napiszę pełnoprawne opko o Victoire i Teddym? SPEŁNIAM OBIETNICĘ! Początkowo myślałam, żeby wstrzymać się do następnych walentynek, ale jest jeszcze tyle innych osób do obskoczenia!
Dominique i Louis oczywiście czekają na swoje solowe opka, don't you worry. O nikim nie zapomnę!

Podobauosię? Niepodobauosię? Zostaw komentarz :).

8 komentarzy :

  1. Jeszcze nie czytałam, ale wiem że się podoba 😍 Na razie chciałam ci wysłać bardzo, bardzo mocny internetowy uścisk za poinformowanie o nowym rozdziale u Czary Mary ❤ Dziękuję! Lecę czytać, zaraz nowy komentarz B)

    OdpowiedzUsuń
  2. To...tak pięknie domyka wszystkie pary w jedną, wielką rodzinę ❤. Boskie! Jane jest przeurocza, awww. Nie wiem co jeszcze napisać, więc powiem tak-Lupin powinno wystarczyć ;).

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej!
    To było takie... wow! ♥ Ale z "Victoire Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour?" to mnie powaliłaś na kolana. Tak wyobrażałam sobie Teddy'ego i jego włosy, które, pragnę dodać, totalnie wymiatają. Także ten tego, po prostu cud, miód i orzeszki.
    Strom

    OdpowiedzUsuń
  4. Jejciu, jakie to jest urocze ♥ W sensie t akońcówka, takie aww <3

    OdpowiedzUsuń
  5. ♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥
    Kurcze, nawet tyle serduszek nie odda cudowności tego opowiadania. Awwww. *.*
    Ja nie wiem, jak Ty piszesz takie wspaniałe rzeczy, ale nie przestawaj! ♥_♥
    "Victoire Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour?" <- <3 :'D

    OdpowiedzUsuń
  6. "– Ale zdałem sobie sprawę, że mogłem pójść nawet i Merlin wie gdzie, ale moje miejsce jest przy tobie, tylko przy tobie. Tutaj, we Francji, na końcu świata. Chcę być zawsze przy tobie, Victoire."
    Jaka ze mnie beksa... Już mam łzy w oczach. <3 Wielbię Lupina Juniora i ja też chcę takiego chłopaka! Jeju, jak ja się łatwo wzruszam, ale co poradzić jak to było takie piękne. Brak mi słów. KO-CHAM-CIĘ

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojeeej <3.
      Dziękuję mocno, szczególnie, że dziś moje urodziny :D.

      Usuń
  7. Podobausię. I to nawet bardzo. I jeszcze bardziej przy kolejnym czytaniu.
    Jane jest taka urocza <3 i ten Merlin XD Oj, Emma jeszcze nic nie wie...
    A Teddy na końcu to po prostu coś pięknego.
    "zdałem sobie sprawę, że mogłem pójść nawet i Merlin wie gdzie, ale moje miejsce jest przy tobie, tylko przy tobie. Tutaj, we Francji, na końcu świata" <3
    plastikowy dziecięcy pierścionek <3
    "Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour?" XD
    Idealne.

    Czekam na opko o Dominique i Louisie!

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka