Mimo że minęło
już kilka minut, trzaśnięcie drzwiami wciąż brzęczało w uszach Victoire.
Wisiało nad nią jak okropna gilotyna. Siedziała oniemiała na kanapie, zupełnie
nie dowierzając w to, co się właśnie stało. Czy to oznacza koniec? Taki definitywny,
definitywny koniec? Nie, chyba nie. Przecież zabrałby jakieś rzeczy.
– O gorgony –
wyszeptała do siebie, zdając sobie sprawę, że to bardzo prawdopodobne, że Teddy
jednak wróci po rzeczy.
Pokłócili się.
Okropnie, strasznie się pokłócili. Wrzaski rozbrzmiewały przez dobre kilka
godzin. Kłótnię zakończyła Victoire, krzycząc Daj mi wreszcie spokój!, a Teddy, jak nigdy, posłuchał i wyszedł.
Po prostu. Pokręcił głową, odwrócił się i wyszedł, nie omieszkawszy trzasnąć
drzwiami, dając jednocześnie znać, że coś między nimi pękło. Victoire mogła
mieć tylko nadzieję, że nie nieodwracalnie. Ciężko było powiedzieć. To była ich
pierwsza kłótnia. O co właściwie poszło? Nie pamiętała, ale wiedziała, że jak
już wreszcie się zaczęło, to wygrzebali wszystko, co kiedykolwiek mogło między
nimi zgrzytnąć: od różnicy wieku (to tylko trzy lata! trzy lata!) po niebieskie
wzory na porcelanie (beżowe kwiaty byłyby lepsze, według Victoire).
Strzelała, że
Teddy jest teraz w zabałaganionej klitce Jamesa (notabene jej kuzyna) i pomstuje na cały świat, a
jego włosy co chwilę zmieniają kolor od buzujących w nim emocji. A ona musi tu
siedzieć sama jak palec, w pustym mieszkaniu o horrendalnie wysokim czynszu,
czekając, aż może wreszcie raczy wrócić, bo na pewno nie pojedzie błagać go o
przebaczenie. Co to to nie. A w sumie, to dlaczego niby miałaby tu siedzieć?
Przecież też ma gdzie pojechać. Wstała, poprawiła swoją szarą marynarkę,
przejrzała się w lustrze w korytarzu (nawet z kilkoma luźnymi kosmykami
wyglądała zniewalająco, ale wolała upchnąć je z powrotem w koku) i założyła
szalik. Miała ochotę się wygadać. Musiała się wygadać. Wściekłość i ból ją
zalewały.
Na zewnątrz
było już dość ciepło, jak na luty, dlatego nie marzła, stojąc pod drzwiami
samochodu w samym szaliku. Ściskała w dłoni kluczyki i gorączkowo zastanawiała
się, czy powinna jechać samochodem. Była świetnym kierowcą, ale nie znosiła
jeździć. Pomyślała o swojej kuzynce Rose, która cierpiała na podobną przypadłość
– była doskonałym graczem quiditcha, ale nie lubiła grać. Kiedy Rose kłóciła
się (po raz kolejny) na ten temat z ojcem, Victoire akurat kłóciła się ze swoim
na temat prawa jazdy. Wiedząc, że córka będzie chciała zamieszkać w Londynie,
twierdził, że przyda jej się mugolskie prawo jazdy. A ta twierdziła, że wystarczą
jej autobusy. Rose, mimo że wtedy ich różnica wieku wydawała się znacząca,
bardzo ją wspierała i broniła. Victoire uśmiechnęła się na to wspomnienie. To
był zdecydowanie godny zapamiętania zjazd rodzinny.
Westchnęła i
szarpnęła klamkę srebrnego samochodu. Wolała spędzić trasę w samotności zamiast
pocić się w tłumie ludzi w komunikacji miejskiej. Teleportacja w ogóle nie
wchodziła w grę. Była zbyt roztrzęsiona. Napotkała swoje spojrzenie w lusterku.
Błękitne oczy wyglądały na jednocześnie smutne i wściekłe. Odgarnęła blond
włosy z twarzy. Odetchnęła.
– Panuj nad
sobą – skarciła się.
Wyjechała z
parkingu i włączyła radio. Elvis śpiewał, że ktoś jest diabłem w przebraniu. Prychnęła
pod nosem. Okazuje się, że Ted Remus Lupin idealnie pasuje do tego opisu.
Chodzi, mówi i wygląda (zazwyczaj) jak aniołek, ale tak naprawdę kłócić się
przez kilka godzin nie było dla niego problemem. I jeszcze to całe przebranie. Dobra ironia, panie Presley. No
ale tak, to miało sens. Po zamieszkaniu razem z Teddy’ego wyszły wszystkie jego
obrzydliwe wady. Bałagan w łazience? Zawsze. Niezmywanie naczyń? Norma.
Przydeptywanie zasłon? Oczywiście! Strącanie przedmiotów, potykanie się w
korytarzyku, tłuczenie talerzy, odciskanie brudnych rąk na białych ścianach…
zacisnęła ręce na kierownicy. Wrzała w środku. Usłyszała, jak ktoś za nią
zatrąbił.
– Niech to
sklątka – mruknęła. Przejechała na czerwonym świetle. Ona!
Zaparkowała
przy sklepie muzycznym obok Dziurawego
kotła. Wyszła ze srebrnej i drogiej kabiny śmierci z wyraźną ulgą. Ostatnie
kilometry przejechała jak wariatka, była szczerze zaskoczona, że nie
spowodowała wypadku.
Zaatakował ją
jakiś chochlik z czerwonymi balonami w ręku.
Nie, chwila.
To po prostu niska dziewczyna z burzą złocistych loków na głowie. Victoire
zmyliła jej wyraźnie elfia twarz.
– Samotna
dusza w taki dzień? W naszym barze miło spędzisz czas, zapominając o problemach
miłosnych! – zawołał elfik nienaturalnie rozradowanym głosem. Wyciągnął ulotkę
w stronę Victoire, która zgromiła nieznajomą wzrokiem. – Merlinie, przepraszam…
ja…
– Merlinie? – powtórzyła Victoire, rozbawiona
wpadką dziewczyny.
– To jest… ja…
miałam na myśli… – elf poczerwieniał i wyraźnie plątał się w zeznaniach.
– Sorki, wolę Dziurawy kocioł. – Victoire puściła oko
do zszokowanej dziewczyny i poklepała ją po ramieniu, jednocześnie biorąc
jednak ulotkę. Przyjrzała się. Była czerwona i zmasakrowana serduszkami.
– Tandeta –
mruknęła i schowała ulotkę do tylnej kieszeni obcisłych, białych spodni. Weszła
do pogrążonego w półmroku pubu jako pewna siebie esencja elegancji i
kobiecości. Chwilowo zapomniała o Teddym. Barman czyszczący szklanki uśmiechnął
się na jej widok, a ona puściła mu oko. Nie przyszła jednak na drinka. Jeszcze
nie musiała topić smutków w alkoholu… Znów wróciła ta dziwna mieszanka smutku i
złości. Zacisnąwszy usta w cienką linię, weszła na ulicę Pokątną, która…
pływała w czerwieni. Witryny straszyły serduszkami, czerwone balony latały same
z siebie, nagabując przechodniów i namawiając do skorzystania z jakiejś
promocji. Z markizy jakiegoś pubu spływały płatki róż. Ale najbardziej
przyciągały wzrok Magiczne dowcipy
Weasleyów, których jedna połowa strzelała (dosłownie) różowymi sercami w
przechodniów i łapiąc ich w pary, reklamowała nową kolekcję eliksirów miłosnych
(także w formie gustownych bombonierek i bukietów kwiatów!), a druga połowa,
skryta pod ciemnymi barwami, zachęcała do przetestowania nowych sposobów na
poprawienie sobie humoru (czyimś nieszczęściem). Wielki, granatowy plakat
głosił:
Zakochani przyprawiają cię o mdłości?
Nie możesz znieść wszechobecnej miłości?
Tylko u nas – jak przetrwać Dzień Zakochanych i jeszcze mieć frajdę!
Wypróbuj nową kolekcję Bombonierek AntyWalenty dla zgorzkniałych!
Nie możesz znieść wszechobecnej miłości?
Tylko u nas – jak przetrwać Dzień Zakochanych i jeszcze mieć frajdę!
Wypróbuj nową kolekcję Bombonierek AntyWalenty dla zgorzkniałych!
Victoire zaklęła
w myślach. Jak mogła zapomnieć o walentynkach?
Jak mogła ich nie zauważyć po drodze? Nie żeby jakoś specjalnie świętowali ten
dzień, ale… to do niej niepodobne. Takie roztargnienie. No i ich pierwsza
kłótnia, która wybuchła w pierwsze Święto Zakochanych odkąd razem zamieszkali.
Cudownie.
Targana
dziwnymi uczuciami weszła do sklepu. W środku zastał ją tłum. Poszukujący
miłości stłoczyli się po jednej stronie sklepu, a ludzie wyglądający na raczej
przygnębionych – po drugiej. Tu i tam dostrzegła podejrzane persony o ślizgońskim uśmiechu na twarzach. Coś
śmignęło jej nad głową.
– PRZEPRASZAM!
– krzyknął z głębi sklepu znajomy głos. Nad tłumem pojawiła się ruda czupryna
George’a. – O! VICTOIRE, SŁOŃCE, WITAJ W MOICH SKROMNYCH PROGACH!
Posłała
wujkowi ciepły uśmiech i zaczęła przedzierać się w jego kierunku. Nie było to łatwe,
ale w końcu udało jej się dotrzeć do celu. George’a otaczał wianuszek młodych
chłopców. Widocznie coś im prezentował.
– Co tam
słychać u was? – zagadnął i mocno ją przytulił. Victoire wzruszyła ramionami w
odpowiedzi, bo szczerze nie chciała poruszać tego tematu. Brwi George’a
drgnęły. – Szukasz czegoś konkretnego?
Była mu
wdzięczna za zmianę tematu.
– Szczerze
mówiąc, nie wiem. Coś, co poprawiłoby mi humor. Macie?
– Chyba
trafiłaś pod odpowiedni adres, moja droga!
I sprężystym
krokiem zaprowadził ją po schodach na piętro, gdzie przestawał obowiązywać
walentynkowy podział sklepu. Wykonał ręką gest zapraszający do zapoznania się z
bogatym asortymentem. Zanim jednak zdążyła wykonać choćby krok, na dole coś
donośnie zabrzęczało i zabrzmiało, jakby się potłukło. George głośno i
siarczyście zaklął, przeprosił i zbiegł pędem po schodach.
Victoire
została niemal sama. Wolno przechadzała się między półkami, ale nic nie
przykuło jej wzroku. Tu i tam kręciło się kilka osób, przeglądając towar ze
świecącymi oczami. Większość klienteli rezydowała jednak na dole. Victoire
wzięła do ręki jakieś szare pudełko i patrzyła tępo w etykietę.
– Nie
polecałbym tego takim miłym damom – powiedział jakiś pryszczaty wyrostek,
opierając się o regał i lustrując Victoire spojrzeniem. Ta uniosła brwi.
– Mówisz?
– Mówię. To
czysta przemoc, a ty wyglądasz na delikatny kwiatuszek, który wymaga ochrony
raczej silnego mężczyzny niż kilku zaczarowanych patyczków.
Victoire
popatrzyła na wyrostka z politowaniem. Gdyby nie fakt, że był środek roku
szkolnego, wzięłaby go za nastolatka.
– A tym
mężczyzną miałbyś być ty?
Wypiął dumnie
pierś.
– Zawsze
gotowy bronić dam w opałach, taki jest Samwise McAllen!
Victoire
parsknęła. Przypuszczała, że nawet bez szpilek na nogach przewyższałaby go o
dobre kilkanaście centymetrów.
– Przepraszam,
ale naprawdę nie jestem dzisiaj sobą – przyznała, zakrywając usta ręką. Wciąż
lekko chichotała. – Szczęście, że to niedziela, bo jakby mnie zobaczyli w pracy
w takim stanie…
– TO ILE TY
MASZ LAT?! – nieznajomy spojrzał na nią z wyraźnym obrzydzeniem.
– Dwadzieścia
trzy, ale mój chłopak jest trzy lata starszy.
Samwise splunął
gdzieś w bok, zgarbił się i odszedł bez słowa z rękami w kieszeniach. Victoire
patrzyła za nim rozbawiona. Odłożyła na półkę pudełko Kieszonkowych maczug i zeszła po schodach. Zdecydowanie nie tego
potrzebowała. Jej chłopak. Może już
nie? Znów zawisły nad nią czarne chmury.
– Nic dla
siebie nie znalazłaś?! – zawołał do niej George od półek z bombonierkami
zgorzknienia.
– Niestety! –
Rozłożyła ręce. – Ale dzięki! Wpadnę w przyszłym tygodniu!
George
zamachał jej na pożegnanie, a Victoire wyszła ze sklepu odprowadzana
zazdrosnymi spojrzeniami. Wsunęła do koka zbłąkany kosmyk. Chociaż nie chciała
tego robić w Walentynki, wiedziała, że musi pójść tam, gdzie planowała w momencie
opuszczenia domu – do sklepu Ollivanderów.
Jakiś
wyjątkowo natrętny balon w kształcie serca uczepił się Victoire i stukał w jej
plecy przez całą drogę. Jakaś knajpa uznała, że buchające bez ostrzeżenia
różowo-czerwone konfetti przed drzwiami to dobry pomysł, ale Victoire musiała
się z nimi nie zgodzić. Dostanie taką falą drobinek prosto w twarz zdecydowanie
nie było przyjemne.
Nawet filary
Banku Gringotta ktoś (zapewne nie gobliny) przystroił latającymi dookoła
kupidynkami. Victoire nieco rozczulił ten widok i poczuła nagłą potrzebę
pójścia do pracy. Pokręciła zrezygnowana głową. Tam była Glinda.
Tylko jeden
sklep wydawał się całkowicie niewzruszony wszędobylską miłością. Niepozorny
gmach stał dokładnie taki sam, jak przez ostatnie pół roku – trzeba przyznać,
że jednoosobowa armia i ekipa remontowa o imieniu Amelia wykonała świetną
robotę. Victoire weszła do sklepu jak do siebie i głęboko odetchnęła. Pogrążone
w półmroku wnętrze było wyjątkowo przyjemne. Meble lśniły. Na regałach
spoczywały spokojnie różdżki, czekając na swoich przyszłych właścicieli.
Wszystko wydawało się mieć swoje miejsce, wszystko spoczywało idealnie w
porządku (nie to, co u nich w łazience, tfu).
Amelia
siedziała za kontuarem i czytała jakieś stare listy.
– Cześć,
Victoire! – zawołała, podniósłszy głowę na dźwięk dzwonka przy drzwiach. – Co
ty masz we włosach?
– Konfetti –
westchnęła Victoire zrezygnowana i zaczęła wytrzepywać sobie kolorowe drobinki
z głowy. – Właściciele tej knajpy naprzeciwko uznali je za świetny pomysł.
– A, ci. Nic
dziwnego, zawsze coś odwalą. – Amelia pojawiła się przy jej boku ze szczotką i
szufelką.
– O rany! –
Victoire skrzywiła się. – Przepraszam! Daj, zmiotę to zaklęciem.
– Nie, nie,
nic nie szkodzi, lubię pracować. – Amelia uśmiechnęła się. – A wiesz, zanim
weszłaś, czytałam właśnie o innej Wiktorii. Zawsze masz dobre wejście, co nie?
– Tak mi mówią
– przyznała Victoire. – Przepraszam, że tak tu wparowałam, przerwałam czytanie
i jeszcze narobiłam syfu. Naprawdę, nie jestem dzisiaj sobą. Przejechałam na
czerwonym świetle.
Amelia uniosła
brwi i schyliła się, żeby zamieść konfetti na szufelkę.
– Wiesz,
przejechanie na czerwonym świetle jeszcze mogę zrozumieć – ja na przykład
czasem go zwyczajnie nie widzę. Ale ty za kółkiem… Coś musi być nie tak,
prawda?
– Nawet nie
wiesz jak… – Victoire westchnęła ze zrezygnowaniem. – Dlatego przyjechałam.
Jest Dominique?
– Na górze –
wsparłszy się na kiju od szczotki, odparła, zgodnie z oczekiwaniami, Amelia,
wskazując brodą piętro. – Ale nie radzę. Mają z Louisem babskie popołudnie z
okazji walentynek.
– Louis
przyjechał?
Amelia
pokręciła głową, ale Victoire nie dała jej czasu na wyjaśnienia, bo już pognała
po schodach na pięterko. Były tam tylko trzy pomieszczenia – miniaturowa
kuchnia mieszcząca lodówkę, zlew i palnik polowy, jeszcze mniejsza łazienka, z
której korzystania Victoire nie potrafiła sobie wyobrazić, bo wątpiła, czy w
ogóle zdołałaby do niej wejść, i sypialnia. Na szczęście całkiem normalnych
rozmiarów dla jednej osoby – niestety, musiała pomieścić dwie. Łóżka
praktycznie się stykały, upchnięty w kącie stolik służył jednocześnie za biurko
i jadalnię, a z szafy wysypywały się ubrania. Gdzieś pod łózkami walał się
sprzęt do quidditcha Dominique i jej nieśmiertelne glany. Victoire zastanawiała
się, jak jeszcze bardziej pedantyczna od niej Amelia może tu wytrzymywać.
Jedynym wytłumaczeniem mogły być częste wyjazdy Dominique. Victoire kilkukrotnie
próbowała namówić dziewczyny na zlikwidowanie kominka, który zabierał połowę
przestrzeni, ale nie było nawet mowy. Teraz Victoire poznała jedną z przyczyn
takiego stanu rzeczy – w płomieniach dostrzegła głowę młodszego brata.
Dominique leżała w poprzek łóżek, z głową zwisającą do góry nogami, twarzą w
twarz z Louisem. Zajadała fasolki wszystkich smaków i machała nogami odzianymi
w dwie różne skarpetki (fioletową w kolorowe groszki i zieloną w złote
serduszka). Rude włosy miała w nieładzie.
– No witam
państwa! – przywitała się od progu Victoire, łapiąc się pod boki zupełnie jak
babcia Molly.
Dominique
zerwała się z łóżka i podbiegła uściskać starszą siostrę.
– Heeeej! –
wykrzyczała jej do ucha. – Co ty masz we włosach?
Victoire
zignorowała pytanie.
– Nie
wiedziałem, że dołączasz do naszego klubu samotnych serc! – zawołała głowa
Louisa z kominka. Jak zwykle towarzyszył mu cień francuskiego akcentu. – Teraz
musimy zmienić nazwę!
– Hej, Louis!
– przywitała się serdecznie Victoire, szczerząc zęby. – Kiedy wracasz?
– Jeszcze nie
wiem, Francja mi chwilowo pasuje. Mają tu przystojnych facetów.
– Ech –
westchnęła Dominique. – Trzeba było iść do Beauxbatons.
Louis się
zaśmiał. Jako jedyny z trójki rodzeństwa wybrał francuską szkołę, ale też nie
od razu. Po trzech latach nauki stwierdził, że Hogwart źle działa na jego aurę
i ma ponure wibracje i, w towarzystwie zachwytu mamy, przeniósł się do Francji.
Okazało się to świetnym pomysłem i nawet po skończeniu szkoły nie wrócił do
Anglii. Twierdził, że jeszcze przyjdzie na to pora.
– Louis, ja
cię nie chcę wyganiać… – zaczęła powoli Victoire.
– Ale
potrzebujecie dosłownie babskiego popołudnia
– domyślił się Louis. – Jasne. Wpadnę potem – zapowiedział Dominique, a ta puściła
do niego oko. – Narka, dziewczyny!
– Paa! –
odpowiedziały jednocześnie, a głowa Louisa zniknęła z cichym pyknięciem.
– Dawno się
nie widziałyśmy – zaczęła Dominique, jeszcze raz przytulając siostrę. –
Zgaduję, że musiało coś się stać, skoro przyszłaś do mnie. Chodzi o Teddy’ego?
Victoire
wytrzeszczyła oczy.
– Nie patrz
tak na mnie, to jedyne, do czego mogłabyś potrzebować ode mnie rady.
– No tak –
przyznała Victoire. – Masz większe doświadczenie.
– Bo miałam
więcej niż jednego chłopaka? Sorki, siostra, ale jednak wypadasz na tym polu
lepiej. Nigdy…
– Pokłóciliśmy
się – przyznała bez ogródek.
– No i? Najwyższa
pora. To normalne.
–
Wrzeszczeliśmy na siebie dobre cztery godziny, a potem wyszedł, trzaskając
drzwiami. – Victoire tłumiła łzy.
– No to fajne
walentynki – oznajmiła Dominique grobowym tonem i zaprowadziła siostrę do
łóżka. Objęła ją ramieniem. – O co poszło?
– Nie wiem. –
Victoire bardzo starała się nie rozpłakać. Szeptała, jakby to mogło w czymś
pomóc. – O wszystko.
– Ale od czego
się zaczęło? – dopytywała Dominique. Victoire przeszukiwała pamięć w milczeniu.
– Kto zaczął?
– Chyba… –
zawahała się. – Chyba ja.
– I co
powiedziałaś?
– Ja… Glinda
zapytała mnie wczoraj, czy Teddy już mi się oświadczył. Było mi tak strasznie
głupio, bo wredna małpa pyta o to co kilka tygodni.
– I?
– I dzisiaj
Teddy wrócił dopiero rano… Zapytałam go, czy traktuje mnie poważnie…
– A on?
– Że
oczywiście.
Victoire
zawahała się na chwilę i położyła głowę na ramieniu siostry.
– Zdenerwował
mnie jego ton… Zaczęłam krzyczeć… Merlinie… Wszystko moja wina!
Rozpłakała się
na dobre. Dominique zaczęła gładzić ją po głowie. Zacisnęła usta w cienką
linię. Victoire była wdzięczna siostrze, ale zdała sobie sprawę, że pojechała
pod zły adres. Chciała być przytulana, ale przez zupełnie inne ramiona.
***
Teddy o mało
nie zachłysnął się w progu. James i… porządek? Niesamowite.
– E, James! –
krzyknął od drzwi. – Co tu się stało?! Ciocia Molly wpadła z różdżką i…
– HEE-EJ,
TEDDY! – przekrzyczał go Potter Junior Senior, wpadając do korytarzyka i dając
mu jakieś znaki wytrzeszczonymi oczami, ale Teddy nic nie zrozumiał. – Było
otwarte? Co tam słychać, stary, wbijaj!
W salonie
(gdzie nie walały się żadne płyty) na
podłodze siedziała jakaś czarnowłosa kobieta i bawiła się klockami z małą
dziewczynką. Na widok gościa wstała.
– Emmo, to
jest Ted Zawszewporę Lupin – przedstawił go James. – Właściwie rodzina. Teddy, to jest Emma, moja dziewczyna.
Uścisnęła
wyciągniętą dłoń Teddy’ego i posłała mu bardzo miły uśmiech. Była naprawdę
ładna i wyglądała na wyjątkowo
zrównoważoną, porównując do poprzednich dziewczyn Jamesa.
– A ta urocza
dama – James podniósł dziewczynkę, która była naprawdę urocza: miała krótkie
ciemne włosy i ogromne, błękitne oczy, a jej policzki zdobiły zdrowe rumieńce –
to Jane.
– Czadowe
włosy – przyznała dziewczynka, a Teddy przygładził swoją fioletową czuprynę.
– Dzięki.
Umiem też tak. – I zmienił kolor włosów na turkusowy. Emma popatrzyła na niego
bardzo dziwnym wzrokiem, a Jane otworzyła usta ze zdumienia.
– Odlot.
Prawdziwe? – zapytała, wyraźnie zachwycona. Teddy pokiwał głową, a dziewczynka
pomacała go po głowie, zapewne chcąc samej się przekonać.
– Jane, nie
macaj pana – upomniała córkę Emma i odebrała ją z rąk Jamesa. Jane wyglądała na
zawiedzioną.
– Stary, chyba
wpadłem nie w porę… – zaczął ostrożnie Teddy, zdając sobie sprawę, że chyba
zaliczył potężną wpadkę.
– Nie, nie –
zaprzeczyła szybko Emma, stawiając córkę na ziemi. – I tak już się zbierałyśmy,
mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia.
– Pomożesz nam
sprzątać? – zapytała Teddy’ego Jane i nie czekając na odpowiedź, pociągnęła go
za palec w stronę klocków.
Całą ferajną
zaczęli rozmontowywać klockowe fort (wyraźnie dzieło Jamesa) i stajnie. Teddy
wyjął z wnętrza budowli ludzika wyglądającego na poskręcanego z chusteczek.
– To twojego
dzieło? – spytał Jane, a ta przytaknęła.
– Nazywa się Merlin.
– Dziwne imię
– przyznał Teddy z wahaniem.
– Wcale nie! –
zaperzyła się dziewczynka i odebrała Teddy’emu zabawkę z rąk. – James tak go
nazwał!
Minutę później
wszystkie klocki spoczywały już w wiklinowym koszu, a James, ku zdumieniu
Teddy’ego, wsunął go obok swojej potężnej wieży (na wierzchu której, zamiast
nowego albumu Wnykopieniek, leżała
jakaś płyta z hitami dla dzieci). Wszyscy wstali.
– No to się
zbieramy! – zakomenderowała Emma, a Jane natychmiast przylgnęła do Jamesa.
Odwzajemnił uścisk i na chwilę tak zastygli. Wreszcie dziewczynka oderwała się
pierwsza i przytuliła się do Teddy’ego. Zszokowany chłopak uklęknął i oddał
przytulasa.
– A wiesz… –
wyszeptała mu do ucha – ja też umiem sztuczkę.
– Tak? –
zapytał z zainteresowaniem. – Może mi pokażesz?
Pokiwała
ochoczo głową, odsunęła się i wyciągnęła Merlina z kieszeni. Położyła go na
otwartej dłoni, a ten… sam wstał i zaczął wirować.
Wszyscy
dorośli wytrzeszczyli oczy.
James wyglądał
jakby miał zaraz zemdleć.
Emma niezdrowo
pobladła.
– Czadowo –
przyznał Teddy powoli, gdy zabawka spoczęła z powrotem w kieszeni. Jane
wydawała się zadowolona z efektu, jaki osiągnęła.
– No –
przyznała. – No to paa!
Pomachała chłopakom
na pożegnanie i pociągnęła osłupiałą matkę w stronę drzwi. Chwilę później
usłyszeli ich kroki na klatce schodowej.
– Niech cię
sklątka, Tedzie Wpadka Lupin! – zawołał James, na wpół wściekły, na wpół wciąż
zszokowany. – Co to miało być?!
– To było tak
zwane wpaść jak Lockhart do Komnaty
Tajemnic. – Teddy pokiwał powoli głową. – Ale stary! Czy ja coś
przegapiłem?!
– O czym ty
bredzisz? – James opadł na kanapę.
– Dziecko, bracie, dziecko. Było tu takie i traktowałeś je… ojcowsko! – Teddy wydawał
się nadal w szoku.
James
uśmiechnął się pod nosem.
– A no. Nie
jest moja, nie martw się.
– Ale
chciałbyś…? – Teddy zawiesił sugestywnie głos.
– No dobra,
Tedzie Przepytywaczu Lupinie, co cię sprowadza w skromne progi Pottera Juniora
Seniora? – James zgrabnie zmienił temat. Teddy zasępił się.
– Pokłóciłem
się z Victoire.
– O kurde.
– No.
– O kurde.
– Już to
mówiłeś.
– No. – Przez
chwilę panowała cisza. – Dawaj od początku, coś zaradzimy.
Teddy wziął
głęboki wdech, jakby szykował się do długiej opowieści i zaczął mówić.
***
Victoire
zastała Teddy’ego leżącego pod klatką schodową. Drzemał przykryty kurtką.
Pamiętała, kiedy kupiła mu tę kurtkę… uśmiechnęła się do swoich wspomnień, ale
zaraz przypomniała sobie, że miała być wściekła. Trąciła Teddy’ego butem.
– O Boże,
Victoire! – wykrzyknął, poderwawszy się z wycieraczki. – Zapomniałem kluczy!
Przepraszam! Co ty masz we włosach?
– Daruj sobie
– odparła zimno i spróbowała go wyminąć.
– Nie,
zaczekaj… – Złapał ją za rękę. Odetchnął głęboko. – Naprawdę przepraszam. Wyszedłem.
Bałaganiłem. Znikałem. Zapominałem. Robiłem ci na złość i naprzeciw, ale kiedy
wyszedłem dzisiaj, ja… ja myślałem, że być może nie będziesz mnie chciała z
powrotem. Poszedłem do Jamesa…
– Co za
niespodzianka – prychnęła Victoire. Teddy był jednak niewzruszony. Dalej
trzymał jej rękę.
– Ale zdałem
sobie sprawę, że mogłem pójść nawet i Merlin wie gdzie, ale moje miejsce jest
przy tobie, tylko przy tobie. Tutaj, we Francji, na końcu świata. Chcę być
zawsze przy tobie, Victoire.
Spojrzenie
dziewczyny złagodniało.
– I nieważne,
czego to będzie wymagało, będę tutaj. Albo tam. Gdziekolwiek ty będziesz. Ale
nie jako moja dziewczyna.
Victoire
wstrzymała oddech. Teddy przyklęknął.
– Victoire
Delacour-Weasley. Czy uczynisz mi ten honor i wybaczysz ten nietakt i
przyjmiesz ten plastikowy dziecięcy pierścionek, który jutro polecę do jubilera
wymienić na najprawdziwszy, i zostaniesz moją żoną? Victoire
Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour? Jak tylko zachcesz.
Victoire
zaśmiała się i pocałowała wciąż klęczącego Teddy’ego.
– Lupin
wystarczy – przyznała cicho i założyła plastikowy pierścionek. Pasował jak ulał
na jej smukłe palce.
– Nie wziąłem
portfela – przyznał Teddy, wciąż na kolanach. – Musiałem go pożyczyć od córki
Jamesa.
– Co?!
– Długa
historia – westchnął Teddy.
– Teddy,
możesz już wstać – zaśmiała się Victoire. – Powiedziałam tak.
– Wow, serio?!
Znaczy: TAK! – krzyknął, a echo poniosło jego radość aż do najwyższych
apartamentów. – Jak chcesz, to zorganizuję to jeszcze raz, żeby było romantyczniej
– zaproponował.
– Nie ma mowy!
– zaprzeczyła natychmiastowo. – Było idealnie.
Otworzyła
drzwi, a Teddy natychmiast poderwał ją do góry.
– Kocham cię –
powiedział.
– Wiem –
odpowiedziała, a on wniósł ją do mieszkania z szerokim uśmiechem na ustach.
_____________________________
Kto pamięta, jak pół roku temu zapowiadałam, że napiszę pełnoprawne opko o Victoire i Teddym? SPEŁNIAM OBIETNICĘ! Początkowo myślałam, żeby wstrzymać się do następnych walentynek, ale jest jeszcze tyle innych osób do obskoczenia!
Dominique i Louis oczywiście czekają na swoje solowe opka, don't you worry. O nikim nie zapomnę!
Podobauosię? Niepodobauosię? Zostaw komentarz :).
_____________________________
Kto pamięta, jak pół roku temu zapowiadałam, że napiszę pełnoprawne opko o Victoire i Teddym? SPEŁNIAM OBIETNICĘ! Początkowo myślałam, żeby wstrzymać się do następnych walentynek, ale jest jeszcze tyle innych osób do obskoczenia!
Dominique i Louis oczywiście czekają na swoje solowe opka, don't you worry. O nikim nie zapomnę!
Podobauosię? Niepodobauosię? Zostaw komentarz :).
Jeszcze nie czytałam, ale wiem że się podoba 😍 Na razie chciałam ci wysłać bardzo, bardzo mocny internetowy uścisk za poinformowanie o nowym rozdziale u Czary Mary ❤ Dziękuję! Lecę czytać, zaraz nowy komentarz B)
OdpowiedzUsuńTo...tak pięknie domyka wszystkie pary w jedną, wielką rodzinę ❤. Boskie! Jane jest przeurocza, awww. Nie wiem co jeszcze napisać, więc powiem tak-Lupin powinno wystarczyć ;).
OdpowiedzUsuńHej!
OdpowiedzUsuńTo było takie... wow! ♥ Ale z "Victoire Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour?" to mnie powaliłaś na kolana. Tak wyobrażałam sobie Teddy'ego i jego włosy, które, pragnę dodać, totalnie wymiatają. Także ten tego, po prostu cud, miód i orzeszki.
Strom
Jejciu, jakie to jest urocze ♥ W sensie t akońcówka, takie aww <3
OdpowiedzUsuń♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥
OdpowiedzUsuńKurcze, nawet tyle serduszek nie odda cudowności tego opowiadania. Awwww. *.*
Ja nie wiem, jak Ty piszesz takie wspaniałe rzeczy, ale nie przestawaj! ♥_♥
"Victoire Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour?" <- <3 :'D
"– Ale zdałem sobie sprawę, że mogłem pójść nawet i Merlin wie gdzie, ale moje miejsce jest przy tobie, tylko przy tobie. Tutaj, we Francji, na końcu świata. Chcę być zawsze przy tobie, Victoire."
OdpowiedzUsuńJaka ze mnie beksa... Już mam łzy w oczach. <3 Wielbię Lupina Juniora i ja też chcę takiego chłopaka! Jeju, jak ja się łatwo wzruszam, ale co poradzić jak to było takie piękne. Brak mi słów. KO-CHAM-CIĘ
Ojeeej <3.
UsuńDziękuję mocno, szczególnie, że dziś moje urodziny :D.
Podobausię. I to nawet bardzo. I jeszcze bardziej przy kolejnym czytaniu.
OdpowiedzUsuńJane jest taka urocza <3 i ten Merlin XD Oj, Emma jeszcze nic nie wie...
A Teddy na końcu to po prostu coś pięknego.
"zdałem sobie sprawę, że mogłem pójść nawet i Merlin wie gdzie, ale moje miejsce jest przy tobie, tylko przy tobie. Tutaj, we Francji, na końcu świata" <3
plastikowy dziecięcy pierścionek <3
"Delacour-Weasley-Lupin? Lupin-Weasley-Delacour?" XD
Idealne.
Czekam na opko o Dominique i Louisie!