Dawniej
Miałam dziewiętnaście lat.
Wchodząc na salę wykładową, nadal nie byłam pewna, czy to właśnie to, czego chcę. Czułam drżenie rąk i łzy napływające do oczu. Przerażały mnie rzędy ławek układające się jak w amfiteatrze, przerażała mnie samotnie stojąca katedra, przerażały mnie setki znudzonych ludzi, patrzących tępo gdzieś w przestrzeń. Ale najbardziej przerażało mnie to, czy sobie z tym poradzę. Czy jestem w stanie być wśród ludzi.
Machinalnie zwróciłam się ku ostatnim ławkom. Brak ludzi za tobą oznacza
brak oczu wpatrzonych w twoje plecy i śledzące każdy twój roztrzęsiony ruch. Jednak
zanim udało mi się wejść na schodki prowadzące do tylnych rzędów, zaczepił mnie
ktoś siedzący w pierwszej ławce.
– Chyba coś upuściłaś? – zauważył chłopak w za dużym swetrze i z
okrągłymi okularami na nosie.
Odwróciłam się, ale nic nie zauważyłam na podłodze za sobą. Widząc moją
zagubioną minę, chłopak wskazał na drewniany ołówek wciśnięty między deski
podłogowe.
– To nie moje – odpowiedziałam od razu, łamiąc daną sobie obietnicę, że
nie będę się dzisiaj odzywać.
– Jasne, ale to był dobry pretekst, żeby cię zaczepić. Usiądziesz ze mną?
Zawahałam się. Nie miałam odwagi mu odmówić, ale też nie do końca miałam
ochotę odrzucać pierwszą przyjazną duszę. Przecież mówią, że w stadzie raźniej.
Ostatecznie usiadłam obok chłopaka, a on się uśmiechnął i przedstawił:
– Adam.
– Wanda.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Do końca zajęć już się nie odezwałam, ale wcale
nie czułam, że popełniam jakikolwiek nietakt.
Później
Nie umiałam mu powiedzieć.
Od tego pierwszego razu, kiedy obok niego usiadłam, za każdym razem,
kiedy rozmawialiśmy, rósł we mnie ten okropny niepokój, że będę musiała mu w
końcu powiedzieć. A ponieważ rozmawialiśmy bardzo często, lęk powoli zaczynał
mnie paraliżować.
– Hej, Wanda! – wolał do mnie już od progu i choć nigdy nie nalegał,
zawsze siadałam obok niego. Nigdy nie musiałam odpowiadać na jego powitania,
ale czasem to robiłam.
– Cześć – niemal szeptałam, ale chyba mnie słyszał, bo nieznacznie
unosiły mu się kąciki ust.
Zanim zaczynały się zajęcia, opowiadał mi o tym, jak minął mu poprzedni
dzień, co z zadanej lektury przypadło mu do gustu i jaki niedobry był obiad w
bursie. Śmiałam się z jego zdegustowanej miny i zapominałam przez chwilę, że
przecież się boję. Ja sama nic mu nie opowiadałam. Nie wiedział, gdzie
chodziłam na spacery, co myślałam o zadanej lekturze i czy smakował mi obiad.
Mimo to, na swój sposób z nim rozmawiałam. Mówiłam o tym, że uwielbiam
dotyk płatków maku i zapach palonej świecy, dźwięk pisania kredą i uderzenia
ciastem o stolnicę. Mówiłam, o czym myślę, patrząc na kołyszące się gałęzie
drzew i jakie wiersze przychodzą mi na myśl, kiedy wyobrażam sobie szum fal i
majestat gór i wszystkie miejsca, których nigdy nie widziałam.
Adam widział je wszystkie i odpowiadał, czy zgadza się z moim wyborem
poezji. Czasem nie kojarzył żadnego odpowiedniego jego zdaniem wiersza, więc zamiast
tego proponował piosenkę, której nie znałam. Zapisywał mi je na karteczkach i
podawał w ciągu trwania wykładu, kiedy tylko przychodziły mu do głowy. Chciał, żebym
zwróciła uwagę, gdy będą lecieć w radiu. W ciągu tygodnia potrafiłam w ten
sposób uzbierać całą torbę karteczek z wiadomościami w stylu „góry o poranku”,
„morze o północy”, „las tuż po zmierzchu”, a obok tytuł piosenki albo fragment
refrenu, który absolutnie nic mi nie mówił.
Nie miałam w domu radia, więc w soboty chodziłam do różnych restauracji
tylko po to, żeby czekać na jakąś z jego piosenek i w poniedziałek móc
powiedzieć, co o niej sądzę. Rzadko udawało mi się ich posłuchać, ale i tak
uparcie chodziłam od lokalu do lokalu, siadałam, oglądałam menu najdłużej jak
tylko mogłam, aż w końcu wychodziłam, niczego nie zamawiając. Czasem z
uśmiechem na ustach, bo udało mi się rozpoznać jakiś refren. Nie mogłam się
wtedy doczekać, kiedy opowiem mu o swoich wrażeniach.
Nie chciałam, żeby mnie poznawał i jednocześnie mimowolnie poddałam się ekscytacji
bycia odkrywaną.
Teraz
Mam siedemdziesiąt trzy lata.
Nie wchodziłam do gabinetu już od wielu lat, ale robię to dzisiaj.
Podłoga trzeszczy pod moimi powolnymi krokami, a drzwi skrzypią, kiedy zamykają
się za mną. Jest mi ciężko. Łzy palą mnie pod powiekami i drżącą dłoń
przykładam sobie do czoła.
Wszystko wygląda tak, jakbyś wcale nigdy stąd nie odszedł.
Nienaruszona warstwa kurzu wydaje mi się niewidoczna. Słońce przemyka
przez ciężkie kotary tak samo jak wtedy, gdy przynosiłam ci listy z dołu i
przyglądałam ci się, jak ze zmarszczonymi brwiami je przeglądasz. Byłeś taki
poważny w tych chwilach, zupełnie inny niż ten Adam, który mnie odkrywał, a
jednak kochałam cię takiego tak samo mocno.
Delikatnie dotykam grzbietów płyt winylowych i kaset magnetofonowych.
Serce ściska mi się z żalu i myślę o tym, jak bardzo chciałabym ich posłuchać,
jak bardzo chciałabym teraz – dopiero teraz – wypełnić ten dom twoją ukochaną
muzyką.
Nie pomyślałam o tym, aby kupić jakiś odtwarzacz na tę okazję.
Siadam w twoim fotelu i przez chwilę krztuszę się fruwającym kurzem. Gdy
opada, mam wielką nadzieję, że wyczuję twój zapach jeszcze schowany głęboko w
tapicerce, ale nadal wdycham tylko kurz. Zastanawiam się, czy jeszcze pamiętam,
jak pachniesz, ale chyba tak. Myślę, że tak.
Odpalam samotną świecę stojącą na biurku i wypaloną już do połowy. Biorę
głęboki wdech i próbuję opanować łzy.
Nie ma już sensu płakać.
Dawniej
Miałam dwadzieścia lat.
Siedzieliśmy na ławce w parku, w cieniu wielkiej wierzby płaczącej. Tego
lata było bardzo ciepło i czułam, że rajstopy lepią mi się pod kolanami.
Oczywiście, nie mogliśmy w żaden sposób okazywać sobie uczuć, ale siedział bardzo
blisko mnie.
Myślałam tylko o tym, że nigdy nie byliśmy oficjalnie razem z mojego
powodu i że pewnie był na mnie zły.
Zastanawiałam się, czy się niecierpliwi, a może w ogóle mu na tym nie zależy?
Tak strasznie się bałam, że nie zależy mu na mnie tak samo, jak mnie na nim,
ale nie mogłam tego sprawdzić, bo nie mogłam mu powiedzieć, co czułam. Właśnie
w tamtej chwili myślałam tylko o tym, że pewnie nigdy nie powiem mu, co tak
naprawdę czuję, kiedy to on pierwszy się odezwał.
– Wando? – zaczął, nie spiesząc się. Bawił się swoimi już trochę
przydługimi włosami i sprawiał wrażenie najbardziej odprężonej osoby na
świecie. Nie mogłam tego samego powiedzieć o sobie. Nie odpowiedziałam, ale
popatrzyłam na niego, więc kontynuował. – Zachwycasz mnie. Nie wiem zbyt wiele
o tobie, ale wszystko, czym się ze mną dzielisz, zachwyca mnie. Gdybyś tylko zechciała,
chętnie spędzałbym z tobą więcej czasu.
Było coś niewinnego w tym, w jaki sposób to powiedział, jakich użył słów,
jak nadal zachował dobre maniery. Ta propozycja nie wydawała się w żaden sposób
szczególnie zobowiązująca, daleko jej było do oświadczyn czy oferty poznania
moich rodziców, a jednak ciążyła mi na ramionach jakby spadł na nie wielki
kamień. Rozumiałam jej niewypowiedzianą wagę i zdawałam sobie sprawę, że to
jest ten moment, kiedy należy bardzo ostrożnie podjąć bardzo trudną decyzję.
Powinnam była się nad tym dokładnie zastanowić, poczekać i pogodzić się z
nieuniknionym. Ale ja, zupełnie do siebie niepodobnie, zrobiłam najgłupszą
rzecz w swoim życiu i w odpowiedzi uścisnęłam jego dłoń.
A Adam wiedział, co to znaczy i odwzajemnił uścisk.
Później
Robiło się już ciemno, ale wiedziałam, że Adam też nie chce się jeszcze
rozstawać. Pamiętam dokładnie, że spojrzałam w niebo i udało mi się uchwycić
ten moment zmierzchu, kiedy jeszcze nie świecił księżyc, ale już zniknęło
słońce i cały nieboskłon spowity był czerwoną łuną, słonecznym blaskiem. Przez
chwilę chłonęłam ten widok, zanim Adam zwrócił na siebie moją uwagę.
– Nie chcę musieć się żegnać – powiedział zupełnie zwyczajnym tonem,
jakby po prostu wokalizował moje własne myśli. Czasami miałam wrażenie, że ma
do tego niezwykły dar.
– Ja też nie – odpowiedziałam, choć miałam wrażenie, że wcale nie muszę.
Adam uśmiechnął się w odpowiedzi i pociągnął mnie za dłoń.
Wkrótce zaczął biec, ciągnąc mnie za sobą. Chociaż czułam, że powinnam się
zezłościć, zatrzymać go albo wyrwać swoją dłoń, niczego takiego nie czułam.
Śmiałam się na głos, biegnąc za nim najszybciej jak mogłam, pilnując, żeby
spódnica za bardzo mi się nie uniosła. Wokół nas coraz szybciej zapadała noc i
jeszcze nigdy wcześniej w całych naszych życiach nie czuliśmy się tak
nieprzyzwoicie. To jest, zanim Adam nie wprowadził mnie do swojego mieszkania,
posadził na kanapie i nie przycisnął swoich warg do moich.
W pierwszej chwili nie wiedziałam co zrobić, czułam się, jakby w moim żołądku
wybuchł fajerwerk i rozlał się po całym moim ciele kaskadą emocji. To była
najbardziej ekscytująca, a jednocześnie najbardziej przerażająca chwila mojego
życia.
Niezrażony moim osłupieniem, Adam ujął moją twarz w dłonie i cały mój lęk
roztopił się pod wpływem jego dotyku. Z początku nieśmiało, ale zaczęłam
oddawać pocałunek. Im odważniejsza się robiłam, tym szersze stawały się nasze
uśmiechy i tym częściej musieliśmy przerywać, aby wybuchnąć śmiechem. Z powodów
których nie rozumiałam, nasze chichoty zupełnie nie psuły atmosfery, wręcz
przeciwnie.
Musiałam wrócić do swojego mieszkania, zanim ojciec Adama wrócił nad
ranem z pracy, ale zanim do tego doszło, przeżyłam najlepsze chwile swojego
życia.
Zanim musieliśmy rozstać się tamtej nocy, jego dłonie i usta poznawały
mnie, jak jeszcze nikt nigdy, być może łącznie ze mną samą. Kreśliły mapy
mojego ciała i pozwoliły, po raz pierwszy w całym moim życiu, zapomnieć.
Kiedy obudziłam się rano we własnym łóżku, zdziwiłam się, widząc swoją
białą krochmaloną pościel, bo podświadomie spodziewałam się, że obudzę się
otulona pierzyną Adama, w zgniłozielone paski.
Teraz
Nie mieliśmy dobrego małżeństwa. Chciałabym wierzyć, że w ostatecznym
rozrachunku byliśmy ze sobą szczęśliwi, ale być może było między nami po prostu
zbyt dużo urazy, zbyt dużo kłamstw i sekretów.
Nie wątpię za to, że się kochaliśmy. Naprawdę się kochaliśmy, czasem
wręcz do szaleństwa. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak łatwo było nam się
nawzajem zranić. Chcieliśmy być dla siebie idealni i chcieliśmy, żeby nasza
miłości była jak z bajki, a przecież nic w życiu takie nie jest. Kiedy patrzę
na nasze ślubne zdjęcie, nadal stojące na twoim biurku, mam wrażenie, że
rozpadam się z rozpaczy. To miał być tak szczęśliwy dzień, ale nic nigdy nie
szło zgodnie z planem.
Zastanawiam się, kiedy tak naprawdę byliśmy szczęśliwi i czy uważasz, że
było warto –zostawić wszystko, stracić rodzinę, całe swoje życie… dla mnie.
Zastanawiam się, czy żałowałeś. Czy w tych chwilach, kiedy wszystko mi
przeszkadzało, myślałeś sobie, że lepiej byłoby ci beze mnie.
Myślę, że na pewno byłoby ci lepiej. Byłbyś bardziej radosny, może
miałbyś rodzinę, gdybyś tylko nigdy mnie nie poznał albo gdybym postąpiła
słusznie i wtedy, na tej ławce w parku, nie złapała cię za rękę. Wydaje mi się,
że to okropne, że ty dla mnie byłeś największym szczęściem, a ja dla ciebie
największym przekleństwem.
Teraz jestem trochę mądrzejsza, tak mi się wydaje. Chciałabym móc
porozmawiać ze swoją młodszą wersją, potrząsnąć ją, powstrzymać, kiedy z
krzykiem wyrzucała twoje płyty i magnetofony, poprosić ją, aby urodziła
dziecko. Myślę, że oddałbyś wszystkie płyty świata, żebyśmy mieli dzieci. Nie
wiem, czy byłam w stanie kiedykolwiek ci je dać – może tylko bardziej by nas
podzieliły i unieszczęśliwiły – ale teraz najbardziej na świecie chciałabym
wiedzieć, że byłeś szczęśliwy. Desperackim kosztem własnego zdrowia, szczęścia,
życia.
Dawniej
To był błąd. Wiedziałam, że to był błąd każdego dnia, kiedy wracałam do pustego
domu i chwilowe uniesienie mnie opuszczało, a wracał ten okropny kamień. Tego
pierwszego dnia, już wtedy, a może dopiero wtedy, zdałam sobie sprawę, że
podjęłam absolutnie złą decyzję na tak wielu płaszczyznach, że nie wiedziałam
od czego zacząć. Chociaż tak po prawdzie było tylko jedno, od czego powinnam
zacząć.
To coś zemściło się na mnie niemal rok później. Cały rok
niewypowiedzianych słów, ulotnych chwil, nieziemskiej cierpliwości Adama i
coraz bardziej zaciskającej się sieci kłamstw.
Miałam dwadzieścia jeden lat.
Wcześniej był w moim mieszkaniu tylko raz, dosłownie na moment, kiedy jednej
zimy byłam ciężko chora i bałam się, czy to czasem nie suchoty i potrzebowałam
trochę jedzenia. Adam wtedy stanął rycersko na wysokości zadania i przyniósł mi
nawet więcej, niż potrzebowałam. W tamtej chwili, kiedy myślałam, że umrę z
powodu gorączki, byłam bardzo wdzięczna za wszystko, co mieliśmy razem i za
każdą spędzoną chwilę. Miałam chwilową i ulotną pewność, że to była najlepsza
decyzja mojego życia.
W czasie jego drugiej wizyty, szybko zmieniłam zdanie.
Przyszedł nieoczekiwanie i nigdy się nie dowiedziałam, co go tak naprawdę
sprowadziło. Nie miałam odwagi wracać do tego dnia.
Byłam wtedy z klientką. Kotary były zaciągnięte, trzymałyśmy się za ręce
i seans już się rozpoczął, ale jeszcze nie zostałam nawiedzona. Właśnie wtedy
otworzyły się drzwi do mieszkania i z powodu podmuchu zatańczyły płomienie
świec.
Nie bardzo pamiętam, co dokładnie się wydarzyło. Pamiętam krzyk, dużo
krzyku. Na początku w ogóle nie rozumiał, czego był świadkiem.
– Oszukujesz ludzi! Jesteś pieprzoną wróżką! – krzyczał, a mi łzy lały
się po twarzy. Nie umiałam mu wytłumaczyć, że wcale niczego nie udawałam, że
nie zarabiałam na cudzych tragediach, że naprawdę byłam w stanie tym ludziom
pomóc. Naprawdę umiałam nawiązać kontakt ze zmarłymi.
Nie rozumiał. A ja nie byłam w stanie powiedzieć nic innego niż
„przepraszam”.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – powtarzałam w kółko i zanosiłam
się szlochem.
– Boże, ja naprawdę nic o tobie nie wiem! – krzyczał i widziałam łzy
zbierające się w kącikach jego oczu. – Nie znam cię! Kim ty, do cholery,
jesteś?!
– Jestem Wanda – odpowiedziałam głupio, gdzieś między szlochami. – Znasz
mnie. Znasz! Naprawdę, naprawdę! Bardziej niż ktokolwiek!
– Chyba jednak nie chcę cię znać.
Zacisnął zęby i zauważyłam, że chce sięgnąć po klamkę. Nie mogłam
pozwolić, żeby wyszedł. Choć może tak byłoby by lepiej dla nas obojga, czułam,
że muszę go zatrzymać. Tak strasznie nie chciałam go stracić, że zrobiłam coś,
czego żałowałam przez resztę życia.
Złapałam go za rękę i powiedziałam błagalnym tonem:
– Możesz spotkać się z matką. Jestem w stanie to zrobić, połączyć się z
nią. Zobaczysz ją i będziecie mogli porozmawiać.
Nie otworzył drzwi. Choć czułam się jak najgorsza osoba na świecie, dałam
mu to, czego tak bardzo chciał. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
Później
To miał być nasz ostatni seans, a mimo to za każdym razem, kiedy to
mówiliśmy, Adam wracał, zalany łzami, i prosił o jeszcze godzinę, o jeszcze
jedną rozmowę i jeszcze jedno spotkanie.
– Ostatni raz, to będzie ostatni raz – zarzekał się, a ja wiedziałam, że
to kłamstwo, ale nie umiałam mu odmówić. Bałam się, że jeśli odetnę go od ducha
matki, to mnie zostawi. Wiedziałam, że to irracjonalne, że to głupie, że jeśli
tak, to lepiej, żeby mnie zostawił… a i tak nie umiałam mu odmówić.
Dlatego regularnie, najpierw co kilka tygodni, a później co najmniej raz
w tygodniu, zapalałam świecie, siadaliśmy na ziemi i użyczałam własne ciało
jego matce.
Nie lubiłam tego. Nie czułam się dobrze po tych seansach, były inne niż
wszystkie. Zauważyłam, że jest znacząca różnica między seansem z obcą osobą i
obcym duchem, a seansem z Adamem. Kosztowały mnie stanowczo za dużo energii –
psychicznej i fizycznej. Byłam wykończona, ale nigdy nie odmawiałam.
Dla Adama to było jak narkotyk. Chciał coraz dłuższych i coraz częstszych
seansów, aż wydawało mi się, że przestaje mnie odwiedzać dla mnie, a bardziej
zależy mu na zobaczeniu się z matką. Kiedy o to zapytałam, odpowiedział tylko:
– Daj spokój, wymyślasz głupoty.
Nie wróciliśmy do tematu. Wizyty bywały coraz częstsze, niemal codzienne,
ale jednocześnie coraz krótsze, bo brakowało mi sił, aby utrzymać ducha.
Pamiętam nasz ostatni seans, jakby był wczoraj.
Miałam dwadzieścia cztery lata.
Od początku czułam, że nie dam rady. Najzwyczajniej w świecie nie miałam
na to siły. Adam wyssał ze mnie tyle energii, że nie miałam siły ani czasu na
spotkania z klientami, a oszczędności już dawno mocno się skurczyły. Nie
odżywiałam się prawidłowo, nie mogłam zasnąć, a do tego wykańczały mnie seanse
z Adamem, które teraz były już prawie codzienne.
Świece zapalałam trzęsącą się ręką. To był mój trzeci zestaw świec w
ciągu ostatnich kilku tygodni i wtedy wydawałam na nie więcej niż na jedzenie.
Mimo tego, zanim Adam do mnie przyszedł, byłam gotowa.
– O, od razu zaczynamy! Świetnie! – zawołał od progu, jeszcze nie
zdjąwszy płaszcza. Uśmiechnęłam się do niego słabo, ale chyba nie zauważył.
Kiedy złapał mnie za ręce i zaczęłam nawoływanie do jego matki, poczułam
zawroty głowy.
Opowiadał jej o swoim dniu, żartował z nią i przekomarzał się, jakby
naprawdę tam była. Może faktycznie była, może to mnie już tam tak naprawdę nie
było. Czułam się taka wiotka, taka ulotna, niemal niematerialna.
Pamiętam, że myślałam o tym, że odejdę razem z nią. Że nie będę w stanie
się rozdzielić, nie będę mieć na to siły. Na szczęście nie doszło do tego.
Zemdlałam.
Gdzieś w pół zdania, a może nawet w pół słowa, straciłam przytomność i
seans automatycznie został przerwany. Nie wiem, jaka była reakcja Adama, ale
został ze mną i zaopiekował się mną, a potem przysięgliśmy sobie, po raz
ostatni, że to był ostatni seans. I faktycznie, od tamtej pory nie przyjęłam
żadnego klienta.
Teraz
Nie zawsze było między nami źle. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że
głównie było dobrze. Może nie mieliśmy udanego małżeństwa, może nie byliśmy tak
naprawdę szczęśliwi, ale byliśmy radośni. Wydaje mi się, że każde z nas musiało
dla tego związku poświęcić zbyt dużo, żeby był naprawdę udany. Zastanawiam się,
czy mogę powiedzieć, że tego żałowałam.
Nie tęskniłam za kontaktem z drugim światem, ale odcięcie się od niego
wywoływało we mnie tę nerwowość, ten niepokój, przez który tak często się
kłóciliśmy, przez który przeszkadzała mi twoja muzyka, przez który nie mogłam w
nocy spać.
Nie wiem, czyja to wina, że tak wyszło. Może po prostu nie byliśmy dla
siebie stworzeni. A mimo to tak strasznie cię kocham. Nadal, cały czas.
Wspominam teraz ten ostatni seans i uśmiecham się pod nosem. Kolejne z
moich wielu, małych i dużych, kłamstw, ale wiem, że nie będziesz zły.
Świece już się palą i tym razem faktycznie po raz ostatni siadam na
ziemi. Nie jestem pewna, czy pamiętam, jak to się robi, więc najpierw po cichu,
a potem coraz pewniej zaczynam nawoływanie.
Nie ma tu żadnej innej osoby, więc nie nawiedzasz mojego ciała, a stajesz
przede mną. Zgarbiony, rudy jak zawsze, posiekany zmarszczkami i przepięknie
uśmiechnięty. Kocham ten uśmiech. Nic nie mówisz i jestem za to wdzięczna.
Będziemy mieć dużo czasu na rozmowy.
Wyciągasz do mnie rękę i chwytam ją pewnie. Wstaję z podłogi, a potem
razem, ramię w ramię, jakby nigdy nic, odchodzimy w ciemność.
Przeczytane z błyszczącym okiem, uśmiechem, w progu bez zdejmowania płaszcza. Faktycznie wyszło super! Zupełnie nie spodziewałam się paranormalnego plot twistu. Czy Wanda pożyczyła sobie imię od Wandy z Marvela czy to tylko moje skojarzenie?
OdpowiedzUsuńAwww, dziękuję! Cieszę się, że ci się podoba!
UsuńWanda nazywa się Wanda, bo ja mam zbiór jakichś ośmiu imion, których używam w kółko XD Ale za to pożyczyłam tytuł od Agaty Christie!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń